Po szeregu dziwnie marginalnych wyskrobków wreszcie na scenie Teatru Wielkiego pojawiło się arcydzieło, "Salome" Ryszarda Straussa. Arcydzieła wystawiać jest trudno, toteż i krytyk ma obowiązek wykazać nieco więcej wyrozumiałości. Spróbuję zatem, choć nie przychodzi mi to łatwo.
Sam pomysł inscenizacyjny budzi właściwie wyłącznie zastrzeżenia - orkiestrę umieszczono w głębi na scenie, zaś akcja rozgrywa się na potężnych schodach opadających ku publiczności nad kanałem. Dzięki temu śpiewacy występujący na proscenium są świetnie słyszani, za to źle dociera na salę partia orkiestry, stłamszona złą akustyką przestrzeni scenicznej, zgoła nie przeznaczonej do koncertowania. Dodatkowo prawie przez cały spektakl, bardzo głośny i uciążliwy do wytrzymania szum fontann i dmuchaw imitujących przepływ wody, umieszczonych między orkiestrą a widownią, zagłusza partię instrumentalną, która czasem dochodzi jak zza gęstej zasłony. Nie wiem w związku z tym, czy orkiestra grała dobrze, odniosłem wrażenie, że celowo się ją przygłusza; chciałbym pochwalić, ale nie mogę. Mogę natomiast z czystym sumieniem pochwalić śpiewaków, a szczególnie Hasnik Papian, wspaniałą w trudnej partii tytułowej, idealnego wprost Wiesława