Krytycy i recenzenci teatralni za szybko okrzyknęli Jana Klatę nadzieją teatru - pisze Tomasz Miłkowski w Przeglądzie.
Kolejki były jak, nie przymierzając, w dawnych latach PRL, kiedy do sklepów rzucili mięso albo cytrusy na święta. "Klata fest", tak nazwano przegląd spektakli młodego reżysera w Warszawie, wywołał wielkie zainteresowanie, spodziewano się jakiegoś przełomu. Jednak po żadnym przedstawieniu nie zgotowano reżyserowi owacji. Nadzieja nowego młodego teatru okazała się bowiem jedynie nadzieją, a nie twórcą powalającym na kolana. Zobaczyliśmy cztery spektakle na żywo ("Nakręcaną pomarańczę" według Burgessa, "Lochy Watykanu" według Gide'a, "...córkę Fizdejki" według Witkiewicza i "Fanta$ego" według Słowackiego) oraz przeniesienie telewizyjne "Rewizora" Mikołaja Gogola z teatru wałbrzyskiego. Od tego ostatniego spektaklu zaczęła się błyskawiczna kariera medialna Jana Klaty, którego niemal z dnia na dzień okrzyknięto wschodzącą nadzieją, a potem pierwszym zbuntowanym i zwycięskim postmodernistą. Recenzentów w zachwyt wprawiała jego polityczna n