"Lohengrin" w reż. Antony'ego McDonalda w Teatrze Wielkim w Warszawie. Pisze Dorota Kozińska w Teatrze.
Polsko-walijski "Lohengrin" to kawał porządnego, zgodnego z partyturą teatru operowego. I odwołującego się do kodów kulturowych, które dla polskiego odbiorcy okazały się w większości nieczytelne. W ostatnim trzydziestoleciu dziwne rzeczy działy się z "Lohengrinem" na scenach światowych. Rycerski hełm ze skrzydłami i łódź zaprzężona w wypchanego łabędzia odeszły do lamusa. W finale inscenizacji Wernera Herzoga z 1987 roku zdemaskowany rycerz Graala znikał w gęstych tumanach mgły, a Elza - zamiast paść trupem z rozpaczy - niespodziewanie wyciągała rękę na zgodę do swej nieprzyjaciółki Ortrudy. W minimalistycznym spektaklu Roberta Wilsona z 1998 roku śpiewacy zastygali w martwych pozach i powtarzali sekwencje symbolicznych gestów na tle zimnego, szaro-niebieskiego sztafażu. W 2010 roku Hans Neuenfels wprowadził na scenę w Bayreuth martwego konia, oskubanego łabędzia, Gotfryda-noworodka, który własnoręcznie przecinał sobie pępowinę, or