„Najpiękniejsza kobieta świata” Magdaleny Drab w reż. Magdy Skiby w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Magdalena Drab opublikowała Słabych w 2017 roku w „Dialogu”; wówczas też sztuka zdobyła Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną. Dramat Trup był w półfinale gdyńskiego konkursu dwa lata wcześniej; do ostatecznej rozgrywki nie wszedł. Słabi czekali na prapremierę pięć lat – i doczekali się świetnej realizacji z dojrzałą interpretacją reżyserską Rafała Sabary i wspaniałym wejściem do aktorskiego mainstreamu Elżbiety Zajko. Trup leżał odłogiem lat prawie dziesięć, żeby pojawić się w lekko przeredagowanej wersji (i pod zmienionym tytułem Najpiękniejsza kobieta świata) na scenie Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w Koszalinie. Sławy inscenizacji z łódzkiego Teatru im. Jaracza chyba nie zdobędzie, ale już samo przejście próby sceny jest dla współczesnego, wymagającego dramatu zyskiem nie do przecenienia.
Dramaturgia Magdaleny Drab jest imponująco zróżnicowana formalnie, można rzec, że do pisania każdej sztuki autorka bierze inne narzędzia. Ale akurat te dwa teksty coś łączy. W obu przypadkach w centrum opowieści jest osoba odklejona od świata, nieprzylegająca do oswojonej potoczności, do bezrefleksyjnie oczywistych mechanizmów życiowych, do banału międzyludzkich stosunków. I ta osoba staje się pryzmatem, przez który zaczyna prześwietlać się zwichrowana rzeczywistość. W Słabych pani Anina nie jest ani upośledzoną wariatką, ani życiową niedorajdą. Choruje na atrofię celów, na zanik elementarnych imperatywów działania. Daje się poniewierać przez wypełnione praktycznymi mądrościami sąsiadki i resztę otoczenia. Aliści słabi są tu wszyscy, choć każdy się chowa za jakieś gardy, każdy zaciera samooszustwa, fałszywe wyobrażenia, zredukowane namiętności, czasem groteskowe, czasem wręcz animalne. Gdybym nie bał się patosu – pisałem w „Odrze” po premierze – zaryzykowałbym przypuszczenie, że Tadeusz Różewicz mógłby mieć z lektury Słabych sporo frajdy.
Bohaterem Trupa jest Bernard, chłopak z małego miasteczka. Autysta? Pewnie to najlepsze słowo: ktoś, kto ma kłopoty w kontaktach z otoczeniem, a jednocześnie niesie w sobie jakiś instynktowny ład; u niego w środku wszystko jest na swoim miejscu. „Wcale nie jestem idiotą – mówi do kogoś. – Rozumiem rzeczy. Może inaczej niż ty, ale rozumiem. Nie musisz mnie ciągle obrażać. Nie zrobiłem ci nic złego.” Właśnie się po raz pierwszy zakochał. Niepraktycznie, bo w kobiecie nieżyjącej, tytułowej Najpiękniejszej, której zwłoki właśnie przygotowywał, jak wiele innych, do pochówku. Ale ona nie jest jak inne. Jaka nieboszczka płacze i to tak, że całe prosektorium tonie w słonym płynie, jakby puściła rura w ścianie?
Zakład pogrzebowy był dotąd oczywiście jedynym możliwym miejscem pracy Bernarda, sumiennego, cichego pielęgniarza zwłok. Ale jego namiętność, jego prostolinijna determinacja, spontaniczna i bezprzyszłościowa, jego skuteczne wykradzenie Najpiękniejszej do domu, za zasłonięte firanki, gwałtownie burzy miły spokój w głowach mieszkańców miasteczka. Uruchamia rozmaite zabiegi, niekiedy nieproporcjonalnie nadmiarowe. Na przykład szef zakładu, nie byle jaka figura w tej dziurze, zjawia się ze szczodrą, filantropijną propozycją u kobiety w zagrożonej ciąży, oczekując w zamian jedynie tego, że jej mąż, najbliższy przyjaciel Bernarda, będzie mu składał odpowiednie raporty. Niepotrzebnie, bo ów i tak sam z siebie jest gotowy do szpiegowania. Z kolei nałożnica przedsiębiorcy kompulsywnie rzuca się w bezceremonialne i zapamiętałe uwodzenie chłopaka – żeby zdobyć go, i mieć, i za wszelką cenę odciągnąć od wywrotowej działalności. W tej krzątaninie, jak często u Magdy Drab, nie ma złowrogiego planu, spisku, logiki. To tylko szamoce się taka życiowa, słaba, zaniepokojona małość. Która jednak, gdy eksces okaże się nie do okiełznania, bezwzględnie uruchomi odwieczny mechanizm zbiorowej przemocy. Dom Bernarda płonie, on sam znika, a płacząca wciąż Najpiękniejsza zostanie za chwilę miasteczkową świętą, patronką budowanej dla niej świątyni. Chętni mogą się już zacząć zapisywać na relikwie.
Że zaś wszystko, jak widać, toczy się w lokalizacjach i okolicznościach funeralnych, mamy tu jeszcze zaświaty. Nie nędzne, jakie się roją w głowie szefa zakładu pogrzebowego, który lubi mianować się Charonem, a Bernarda Cerberkiem, tylko, jakkolwiek to zabrzmi, rzeczywiste, rozpięte gdzieś w górze. Gburowaty kierowca miejscowego busika trudni się po godzinach przeprowadzaniem miejscowych na Tamtą Stronę, a oni potem mogą sobie stamtąd spoglądać na ziemskie zdarzenia, niczym z parapetu przy oknie. Co dopełnia przypowieści: tutejsi obywatele, żywi czy nie, żadną miarą nie chcą zmieścić się w światoobrazie z głowy pogardzanego głupka, więc w końcu mu, salwując się z matni, rozpirzą ten łeb. Może niedosłownie ale skutecznie.
Bardzo trudne zadanie stawia dramatopisarka. Każe patrzeć na świat przez pryzmat, który odwraca obraz, podmienia rozumienie rzeczy – na Bernardowe właśnie. To Bernard ze swoim spokojem autysty i uporczywie milczącą Najpiękniejszą ma być tu właściwą miarą wszystkiego. A reszta musi być nieco nierealna, dziwna, zwichrowana, żeby jej trywialności, nieporadności i głupstwa dały się uwypuklić, ukazać ze wszystkich stron, ale żeby też w ogóle dały się oglądać, budząc jeśli nie współczucie, to przynajmniej trochę zdystansowanej pobłażliwości. Należnej takim, co nigdy nie znajdą żadnej Najpiękniejszej, ani tu, ani tam. Teatr musi, siłą konwencyjnej perswazji, namówić publiczność do generalnej zmiany perspektywy. Do przyjęcia do wiadomości, że tego wieczoru normalność nie jest tam, gdzie by się ją widziało automatycznie, tylko właśnie z drugiej strony.
A z tym namawianiem w koszalińskim teatrze nie jest najlepiej i to się zdaje piętą achillesową inscenizacji Magdy Skiby, koleżanki autorki z teatru w Legnicy, aktorki próbującej, nie bez sukcesów, swoich sił w reżyserii. Coś idzie nie tak właściwie od pierwszych scen, gdy Karol Czarnowicz rzetelnie referuje sytuację Bernarda, a widownia najwyraźniej kupuje z jego mowy tylko tyle, że będzie to historia o lekko upośledzonym prawiczku, który nigdy nie miał kobiety, a teraz przyszło mu zostać nekrofilem. Nie zgłaszam pretensji do aktora; wygląda mi na to, że moc owego pryzmatu, który miałby zmienić perspektywę, jest po prostu zbyt mikra, żeby odkręcić oczekiwania i przyzwyczajenia publiczności. Widzowie czekają na zabawę taką, jak w popularnych i granych po wszystkich scenach Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie. I muszą czuć rozczarowanie, bo komedia Petra Zelenki i prosektoryjna ballada Magdy Drab to dwa różne światy sceniczne.
Czytam w recenzjach, że najbardziej się podobała rola Katarzyny Ulickiej-Pydy, grającej matkę Bernarda. Nie dziwota, bo to celnie zagrany realistyczny obrazek opiekuńczej (a w dramacie nadopiekuńczej) matki. Recenzenci nie zauważają jednak w ogóle, że bohaterka od połowy spektaklu nie żyje; zmienił się jej status dosyć zasadniczo. Ale byłbym ostatnim wieprzem, gdybym im to wypominał, bo sam nie dostrzegłem w spektaklu tej przemiany, tyle że mogłem potem w hotelu zajrzeć do tekstu. Teatr chwilami dość mocno gubi się z prowadzeniem narracji, z wyprowadzaniem na pierwszy plan tego, co kluczowe dla przebiegu i klimatu opowieści. Aktorzy posiłkują się konwencją realistyczną. Piotr Krótki z ogniem kreuje z szefa prosektorium mafijnego ojca chrzestnego na miarę miasteczka, Adrianna Jendroszek czyni z jego kobiety efektownego, zdobywczego wampa. Niesprawiedliwością byłoby nie dostrzec paru spektakularnych scen z finałowym drapowaniem na piedestał Najpiękniejszej kobiety świata. Bernadetta Burszta schodzi jednak z pomnika, dotąd była niema, teraz śpiewa z proscenium piękną pieśń, która skutecznie wiele niedostatków łagodzi.
Nie przemilczając niedostatków cieszę się z tej koszalińskiej prapremiery i gratuluję teatrowi, że dał niesprawdzonemu i z pewnością niebłahemu dramatowi dużą scenę, że go gra i promuje. Kłopotem coraz boleśniejszym współczesnej polskiej dramaturgii jest niepoddawanie ogniowej próbie sceny wielu oryginalnych, obiecujących utworów. Tak, tak, z jednej strony liczba współczesnych tytułów na afiszach jest imponująca, z drugiej rzadko dostrzega się pokaźną stertę wartościowych sztuk – publikowanych, nagradzanych na konkursach, wyróżnianych przez lektorów – które nie mają okazji stanąć przed publicznością w lojalnie przygotowanych inscenizacjach. Wściekłą tyradę w tej sprawie wygłosiła ostatnio wschodząca gwiazda dramaturgii, Małgorzata Maciejewska w rozmowie z Agnieszką Lubomirą Piotrowską (Biuletyn „ZAiKS. Teatr” nr 36). Naszemu Konkursowi też się tam dostało – że oceniamy to, co na scenach już jest, a rzeczywistym skandalem jest to, czego na nich nie ma. Pełna zgoda, nasze rozumienie rzeczy jest tu wspólne. Co zrobić, żeby z całą swoją niekwestionowaną oczywistością stało się powszechne?