Opera Paryska, mediolańska La Scala i wielkie pieniądze. Fatalni akompaniatorzy i dom, który stał się przekleństwem. Ten wielki bas swoją światową karierę rozpoczynał w Operze Śląskiej.
Nim Romuald Tesarowicz (ur. w 1952 r. w Zielonej Górze) trafił do bytomskiego teatru, przez osiem lat śpiewał w Centralnym Zespole Wojska Polskiego w Warszawie. Odszedł nie dlatego, że znudziło go ciągłe śpiewanie piosenek typu "Witaj, Zosieńko", lecz z powodu uciążliwej organizacji zespołu. Przed przełożonymi trzeba się było tłumaczyć dosłownie ze wszystkiego. Poza tym chciał wziąć udział w Konkursie Wokalnym im. Adama Didura, który w 1979 r. organizowała właśnie Opera Śląska. Sukces otwierał drzwi do wielkiego świata. - Odpadłem po drugim etapie, ale nie z winy tremy czy słabego głosu, lecz wskutek mojego zdeprymowania współpracą z kiepskim pianistą akompaniatorem - wspominał w zeszłym roku Tesarowicz. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że Operą Śląską kierował wtedy słynny Napoleon Siess. Potrafił wyznać się na ludzkim głosie, "rozpoznać talenty, będące najprawdziwszym darem od Boga" i "świetnie orientowa�