„Maria Stuart” Friedricha Schillera w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Kama Pawlicka w Teatrze dla Wszystkich.
„Maria Stuart” w Teatrze Narodowym mnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się takiego ładunku emocji i wzruszenia, co zresztą ostatnio rzadko spotyka mnie w teatrze. Po finale razem z publicznością ochoczo biłam brawo, tym samym dziękując twórcom i aktorom za te ponad dwie godziny naprawdę dobrego teatru. Bo przedstawienie w Narodowym to produkt wyśmienity, dopracowany w każdym szczególe, a jak zagrany!!!! Niezaprzeczalny hit tego sezonu.
Idąc do teatru bałam się, że reżyser Grzegorz Wiśniewski osadzi dzieło Schillera w historycznych realiach. Tymczasem rzecz dzieje się między…, to znaczy po trosze historycznie, po trosze współcześnie. Ale nie ma tu zawieszenia, które mogłoby zwieść widza. Kontekst jest historyczny, Wiśniewski trzyma się litery dramatu, natomiast uwspółcześniona została konwencja i inscenizacja; kostiumy, choć stylizowane, noszą jednak znamiona, że przedstawienie może dziać się Anno Domini 2022. I też po trosze się dzieje. Nam współczesnym nieobce są przecież emocje związane z żądzą władzy, poklaskiem, politycznymi gierkami, zaprzedaniem duszy diabłu, który w tym wypadku przybiera różnoraką postać – polityki, historycznej, bezwzględnej machiny, która kołem się toczy.
„Maria Stuart” Wiśniewskiego to pojedynek dobra ze złem, w którym to drugie wygrywa. Ale przede wszystkim pojedynek dwóch wielkich kobiet – władczyń, które przez różne okoliczności stały się wrogami. Reżyserowi zależało na tym, żeby widz poczuł te emocje, które targają Marią i Elżbietą. I to mu się w stu procentach udało. Od pierwszej, tajemniczej sceny, kiedy to Danuta Stenka jako Elżbieta Tudor siedzi na fotelu, ubrana w czarną suknię, a przy niej stoi kościotrup psa, daje nam wskazówkę, że przedstawienie nie będzie grzeczne, raczej takie, które daje widzowi szansę na włączenie myślenia.
Utwór Fryderyka Schillera napisany został w 1800 roku. Jak większość wielkich dzieł dramaturgicznych nic a nic się nie zestarzał. To nic, że opowiada zamierzchłą dla nas historię walki o angielski tron między dwiema władczyniami – szkocką królową Marią Stuart a panującą Elżbietą I Tudor. Tu tragiczna historia, zakończona straceniem Marii oskarżonej o spisek przeciw Elżbiecie, jest tylko tłem do przedstawienia ludzkich charakterów, przywar, strachu przed samotnością, przed odrzuceniem, złości, namiętności, żądzy poklasku, uwielbienia, mamony. Każde pokolenie nosi w sobie takie emocje, każde pokolenie doświadcza władzy tyranów, politycznych spisków, skazywania na śmierć, banicje.
W sztuce spotykają się dwie silne kobiece osobowości. Elżbieta, która zasłynęła w historii Anglii jako jedna z najwybitniejszych monarchiń i zależna od niej Maria. W Narodowym obie Panie, Danuta Stenka i Wiktoria Gorodeckaja, dają popis najwyższego aktorstwa.
Elżbieta Danuty Stenki jest z pozoru spokojna. Jako władczyni musi powściągać emocje, choć w niektórych momentach daje upust namiętnościom – miłosnym, władczym, zwyczajnie ludzkim, kiedy boi się o siebie i o tron. Stenka jest piękna, władcza, królewska w pełni tego słowa znaczeniu. Patrzy się na nią i słucha z podziwem, bo pod maską spokoju i opanowania dzieje się bardzo dużo – na naszych oczach odbywa się walka między władczynią a człowiekiem, bo czasami spod maski królowej wyziera człowiek, zwykły człowiek, myślący i odczuwający. Widać to w miłosnej scenie z hrabią Leicesterem, w scenie przesadzania kwiatów, czy w jednej z ostatnich, kiedy Elżbieta próbuje ratować Marię od szafotu. Bo ona w sumie nie chce skazać Marii na śmierć, robi wszystko, żeby zdjąć z siebie odpowiedzialność za ten czyn. Przejmująca jest ostatnia scena. Już po śmierci Marii, Elżbieta jest sama na scenie. Niby spokojnie omiata widownię wzrokiem. Ale widz rozumie, że jest to spokój pozorny. Samotna, przerażona przyszłością Stenka – królowa zmienia się powoli z człowieka we władczynię, przybierając jedną ze swoich póz. Wielka scena znakomicie zagrana pozostawia pytanie, czy Elżbieta skazując na śmierć Marię wygrała czy czuje się przegraną?
Wiktoria Gorodeckaja „ubrała” Marię w wachlarz emocji – od strachu po dumę, od gniewu do pogodzenia się z losem. Grana przez nią szkocka królowa ma kilka twarzy. W samotności jest przestraszonym człowiekiem, który nie wie, co go czeka. W obecności innych dumną władczynią, która chce, żeby tak ją zapamiętano. Zresztą historycy podają, że do końca, już na szafocie, była spokojna i majestatyczna. Ostatnia scena wyprowadzenia na szafot to rollercoaster emocji. To jedna z lepszych scen, jakie widziałam w teatrze. Maria za chwilę umrze. Otoczona wrogami początkowo próbuje zachować zimną krew. Po chwili jednak zaczyna kurczowo trzymać się resztek życia, które w tym wypadku symbolizuje odpalanie jednego papierosa od drugiego i jabłko, które Maria łapczywie pochłania. Zaczyna się bać, jak każdy, kto idzie na śmierć. Przerażające, zwierzęce wprost wycie towarzyszy wyprowadzeniu Marii na szafot. Największe brawa należą się dla Gorodeckiej za tak głębokie zróżnicowanie i poprowadzenie postaci.
Mężczyźni. Są, oczywiście. Spiskują, kłamią, naginają się władzy, walczą o swoje. Są tłem dla obu głównych postaci, ale odgrywają niebagatelne role. Dają chwile wytchnienia w miłości, służą radą, bywają bezwzględni. Po trosze służą za lustro w życiu Marii i Elżbiety. Ale bez nich tamten czy ten świat nie miałby racji bytu.
Ostatnie pytanie, jakie nasuwa się po wyjściu z teatru, jest takie: Czy „Maria Stuart” to rzecz o zwycięstwie władzy? Moim zdaniem w spektaklu w Narodowym nie ma wygranej czy przegranej. Obie władczynie w sumie przegrały. Jedna straciła życie, druga kochanka, pozorny spokój, a co najważniejsze – ludzką twarz.