„Król Roger" Karola Szymanowskiego w reż. Romualda Wiczy-Pokojskiego w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Pisze Dorota Szwarcman na blogu Co w duszy gra.
Międzynarodowy Dzień Muzyki, który też od paru lat jest Dniem Muzyki Polskiej, Opera Bałtycka obeszła dając premierę Króla Rogera.
Innym świętem, które dziś tu obchodzono, był jubileusz 35-lecia pracy artystycznej barytona Leszka Skrli. Być może również dlatego rola Króla Rogera, w której wystąpił jubilat, została ustawiona jako rola człowieka starego, zmęczonego, zamkniętego na inne wizje świata. Koleżanka złośliwie zatytułowała drugi akt, w którym następuje zderzenie cywilizacyjne Rogera i Pasterza: „Prezes w Wiedniu” (kto śledzi politykę krajową, domyśli się, o co chodzi).
Z drugiej strony jednak bywa zabawnie, gdy dopiero po spektaklu czyta się w programie streszczenie libretta dokonane przez reżysera, Romualda Wiczę-Pokojskiego, który sam był sobie dramaturgiem, czyli tym, co zmienia treść dzieła dopasowując je do wizji scenicznej. Na oko sam początek wygląda jak pogrzeb – w głębi sceny śpiewają chóry, mężczyzna i kobieta idą z kwiatami, a Roger (jeszcze nie wiemy, że to Roger) leży jak martwy na – wydawałoby się – katafalku, który okazuje się łożem (król zaś ożywa). W opisie czytamy, że jest to czuwanie przy łożu śmierci. Nie bardzo to ma sens, skoro delikwent zaraz wstaje, a na koniec II aktu nawet wybiera się w drogę za Pasterzem. Bo II akt jest właściwie bez zmian, tyle że Roger też głównie przebywa na łożu lub jego okolicach.
Natomiast opis III aktu jest zaskoczeniem: na scenę wchodzi Edrisi z Roksaną, która znów trzyma bukiet białych kwiatów, a Roger w czerni stoi z boku sceny. Wedle opisu już umarł i jest tylko duchem. Nie bardzo to pasuje do tekstu. Już więcej sensu miała wrocławska realizacja Trelińskiego, w której to właśnie w ostatnim akcie Roger jest na łożu śmierci, a jego hymn do słońca jest ostatecznym odejściem w „życie po życiu”.
W ogóle jednak koncepcja starego Rogera i przeciwstawienie go „młodzikowi” Pasterzowi jest warta uwagi. Nigdy nie zastanawialiśmy się nad wiekiem króla, przyjmowaliśmy, że to wiek średni. Ale do wieku podeszłego pasuje zamknięcie, jakie cechuje Rogera – powstaje nie tylko konflikt cywilizacyjny, ale też konflikt pokoleń. Na plus temu spektaklowi można również zapisać, że jest dość dyskretny, nie ma w nim jakichś żenujących wygłupów jak np. w pamiętnej realizacji Warlikowskiego w Paryżu.
Opera jednak to przede wszystkim muzyka, więc jeszcze parę słów na ten temat. Szefem muzycznym był Yaroslav Shemet – orkiestra i chóry pod jego batutą brzmiały znakomicie (z poprawką na niełatwe warunki akustyczne). Roger rozśpiewał się na dobre właściwie dopiero w ostatnim akcie; wcześniej wibracja zacierała nader często linię melodyczną. Olga Pasiecznik jako Roksana też jakoś dziś wibrowała więcej niż zwykle. Edrisiego śpiewał Witalij Wydra pochodzący z Ukrainy, ale działający od lat w Polsce – trochę ostrą miał barwę głosu. Pavlo Tolstoy, niemal etatowy Pasterz na naszych scenach, też wydawał się trochę zmęczony, choć wciąż trzyma klasę. Ciekawa byłabym drugiej obsady (Roger – Mariusz Godlewski, Roksana – Anna Fabrello, Pasterz – Andrzej Lampert), ale już niestety nie mogę zostać.
Nadmienię jeszcze, że nad sceną wyświetlany jest tekst – z jednej strony to dobrze, bo wiemy, o czym mowa, z drugiej niestety nader często wywołuje rozbawienie i refleksję, że można napisać genialne dzieło muzyczne do, co tu dużo gadać, grafomańskich słów. Cóż, takie czasy i taka estetyka.