Nigdy nie chodzi na łatwiznę. Gdybym miał jednym słowem określić, z czym kojarzy mi się teatr Mai Kleczewskiej, rzekłbym - z intensywnością. Nie ma tu bowiem mowy o jakichkolwiek półśrodkach, jest za to nieodmiennie ryzyko - pisze Jacek Wakar w ostatnim numerze Foyer, które ukazało sie jedynie w formie elektronicznej.
Kleczewska [na zdjęciu] długo nie jest pewna efektów swej pracy, po premierze nie żegna się z przedstawieniami. Długo poprawia poszczególne sceny, czasem nawet zmieniając ich kształt. Nie pozostawia aktorów samym sobie, bo teatr to dla niej zbyt osobista forma wypowiedzi. Po opolskim "Makbecie" okrzyknięto ją jedną z przywódczyń tzw. młodej generacji polskich reżyserów, próbując szukać między nimi punktów wspólnych. Niesłusznie. Cóż z tego, że się znają, że łączą ich metryki. Kleczewska robi teatr osobny, bardzo wyraźnie zaznacza już własny charakter pisma. Studiowała w warszawskiej PWST, by w końcu skończyć krakowską. W stolicy wydział reżyserii z trudem znosi indywidualności, niespokojne duchy chyba nie mają tam łatwo. W Krakowie już pierwszym spektaklem w zawodowym teatrze (Teatr im. Juliusza Słowackiego) mocno zaznaczyła swoją obecność. To było małe, ale piorunujące mocą przedstawienie. "Jordan" Anny Reynolds i Moiry Buffini