Najwyraźniej jestem już nie z tego świata. Nigdy nie byłem pruderyjny, a jednak zaczyna mi uwierać agresywna seksualność jako najcenniejsza materia artystyczna pisze w cotygodniowym felietonie "Opowieści Roztomajte" Michał Smolorz w Gazecie Wyborczej Katowice.
Ledwie odetchnąłem po upiornym festiwalu teatralnym "Interpretacje", gdzie kopulacje wszystkich ze wszystkimi (trupów nie wyłączając) awansowano do rangi miernika sztuki reżyserskiej i nowoczesnego odczytywania klasyki, a tu z marszu trafiam do zacnego Teatru Rozrywki, w którym młodzieńcze wichury hormonalne w kontekście dziewiętnastowiecznego pruskiego luteranizmu tworzą bazę premierowego musicalu ("Przebudzenie wiosny" wg sztuki Franka Wedekinda). Nic tu nie zostało mi oszczędzone: ani wzorcowy stosunek 14-latków odbyty na proscenium, ani zbiorowa masturbacja jako układ choreograficzny, ani przebojowy song do maniakalnie powtarzanego tekstu: kurwa ich mać, kurwa ich mać, jebać ich, jebać ich, jebać ich - przepraszam, jeśli coś pokręciłem, nie zapamiętałem całego libretta tej wykwintnej przyśpiewki. Najwyraźniej w sztuce zapanowała moda na artystyczne wywody, że dziewiętnastowieczna purytańska powściągliwość w sprawach seksu była jednym wielki