Nie wiem, co czuł w chwili swojego odchodzenia Jerzy Grzegorzewski, co widział, gdy zrozumiał, że to już. A jednak sądzę, że nie był zaskoczony. Człowiek o twarzy jakiegoś rzadkiego ptaka, sylwetce lekko przygarbionej, głosie nosowym, częstokroć ledwie słyszalnym, chyba nie mógł się dziwić - pisze Jacek Wakar w Teatrze.
"Chryste, co za marna śmierć..." - mówi ugodzony kulą Konsul w Pod wulkanem Malcolma Lowry'ego, gdy dochodzi do niego, że to nieodwołalne, że już nie będzie następnej szklanki złocistego trunku, "jak pies..." - przechodzi przez głowę Józefowi K., gdy czuje w piersi zimną stal noża, a obraz przed oczami spowija mgła. Nie wiem, co czuł w chwili swojego odchodzenia Jerzy Grzegorzewski, co widział, gdy zrozumiał, że to już. A jednak sądzę, że nie był zaskoczony. Człowiek o twarzy jakiegoś rzadkiego ptaka, sylwetce lekko przygarbionej, głosie nosowym, częstokroć ledwie słyszalnym, chyba nie mógł się dziwić. To nie to, że w swoich przedstawieniach, w swoim byciu w sztuce oswajał, brał pod ramię śmierć, jakby zapraszał ją, jak ja kumpla starego, do pobliskiego baru, i wypijali po setce, jakby miał nigdy nie nastać dzień. A więc teatr Grzegorzewskiego, w którym, jak niegdyś Kantor, w roli głównej obsadzał śmierć, był może wielkim przygo