Coraz trudniej przyciągnąć widzów. Sprawia to może nawet nie tyle ich kiepska kondycja finansowa i brak czasu, pochłanianego przez gonitwę za pieniędzmi, ile zwiększająca się liczba programów telewizyjnych. Przeciętny odbiorca telewizji kablowej, która upowszechnia się coraz bardziej, ma do dyspozycji ok. 19 programów różnojęzycznych. I to bogactwo filmów, muzycznych teledysków wciska ludzi w fotele niemal z siłą przeciążeń, jakie znosi pilot samolotu odrzutowego.
U nas po prostu dzieje się to, co wystąpiło o wiele wcześniej na Zachodzie. Pamiętam, jeszcze w 1970 r., zwiedzałem z grupą dziennikarzy nowe angielskie miasto - Stevenage, kilkadziesiąt kilometrów od Londynu. Podziwialiśmy nowoczesne rozwiązania architektoniczne i komunikacyjne, rozdzielające ruch pieszy od kołowego. Moją uwagę zwróciło jednak, że w tym kilkudziesięciotysięcznym mieście nie ma nawet kina. Wtedy nam wydawało się to nie do pomyślenia. Ku swojemu zdziwieniu usłyszałem, że nie miałoby dostatecznej liczby widzów. Teraz nasz teatr i nasze kino przechodzą przez ten sam telewizyjny czyściec. Teatr się broni zażarcie. Widać już, w jaki sposób. Otóż, coraz częściej stara się wzbogacać przedstawienia muzyką i śpiewem. Dawniej takie umuzycznione widowiska były wyjątkiem. Wystarczało, jeżeli aktorzy umieli grać. Teraz, aby zdobyć sukces, muszą coraz częściej śpiewać. Ostatnio w Warszawie odbyły się dwie pre