Oglądając spektakl odniosłam wrażenie, że nikt nie wie, po co na scenie jest, kim jest i co mówi - o "Stosunkach na szczycie" w reż. Jerzego Bończaka w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku specjalnie dla e-teatru pisze Katarzyna Warnawska.
Słonimski w swoich recenzjach ograniczał się czasem do jednego słowa. Pozwolę sobie na użycie większej liczby wyrazów. Choć kusi mnie pójście za myśleniem Słonimskiego, bo "Stosunki na szczycie" w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku są tak nieudane, że chciałoby sie je skreślić jednym słowem. Siląca się na dowcip grupa ludzi usiłuje na siłę rozbawić publiczność przy pomocy dziwnie pojętego humoru sytuacyjnego. Bo co na przykład śmieszy w młodym mężczyźnie biegającym po scenie bez spodni? Jego bielizna? Czy też ciągoty homoseksualne wobec przełożonego (nota bene, też bez spodni po scenie biegającego)? Nawet jeśli dowcip był zamierzony przez reżysera Jerzego Bończaka, to z realizacją było sporo kłopotu. Typowa dla farsy treść rysuje się mniej więcej tak: w paryskim apartamencie, po kolei, i oczywiście przypadkiem, spotykają się poszczególni bohaterowie. Żona nie wie o zamkniętej na balkonie kochance, kochanka przed żoną skut