Przed pięćdziesięciu laty Andrzej Wajda obejrzał w Starym Teatrze "Słomkowy kapelusz", arcydzieło francuskiej farsy, grane między innymi przez Antoniego Fertnera i Tadeusza Kondrata. Od tego czasu marzył, by tę bombę śmiechu Eugene Labiche'a wystawić. Marzenie zbożne. Szkoda tylko, że przygotowując się pół wieku do tej próby, nie zauważył choćby tego, że powstały w 1875 r. przekład Marcina Kopytki mocno trąci myszką. "Kapelusz" odkurzał już i dośmieszał Julian Tuwim; można nie cenić jego przeróbek, niemniej renowacja jest tu niezbędna. Wajda nie pamiętał też, że obszarem jego mistrzostwa były zawsze bądź wizje sceniczne (dramatyczne, liryczne, groteskowe), bądź dyskursywne starcia racji; zdecydowanie źle czuł się za to w sztywnych konwencjach scenicznych (vide klęska "Zemsty" sprzed dekady). No i nie wziął pod uwagę, że farsa to sztuka matematycznego planowania efektów komicznych, wdzięk ujęty żelazną dyscypliną. Może najsmutni
Tytuł oryginalny
Ratuj się, kto może
Źródło:
Materiał nadesłany
Polityka nr 24