"Piknik pod Wiszącą Skałą" Joan Lindsay w reż. Leny Frankiewicz w Teatrze Narodowym w Warszawie i "Raj. Potop" Thomasa Köcka w reż. Grzegorza Jaremki w STUDIO teatrgalerii w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Dzienniku Trybuna.
To dwa pod wieloma względami różniące się przedstawienia, a jednak bliskie sobie za sprawą kluczowego dla nich tematu: zderzenia białego człowieka z naturą, które musi zakończyć się dla niego katastrofą.
Mowa o dwóch premierach warszawskich, „Raju/ Potopie", pierwszej części „Trylogii klimatycznej" Thomasa Köcka na deskach Malarni teatru/galerii Studio i „Pikniku pod Wiszącą Skalą" (znanego także z głośnej ekranizacji Petera Weira), nowej adaptacji powieści Joan Lindsay w Teatrze Narodowym. Wiele te spektakle różni, choćby środki inscenizacji i teksty, na których się opierają - powieść Lindsay opublikowana została w roku 1967, „Trylogia klimatyczna" pół wieku później. Ale poza datą premiery (29 maja 2021) wiąże je silnie odczuwany stan zagrożenia.
Akcję swojego dramatu Köck rozpina między końcem XIX wieku a współczesnością, prolog i epilog lokując w czasie, kiedy już jest po wszystkim. Po człowieku, po Ziemi, po układzie słonecznym. Köck zapowiada kosmiczną katastrofę (wprawdzie za miliardy lat, ale nieuchronnie), choć nie usprawiedliwia w ten sposób ekspansji nienasyconego nigdy kapitału. Bezwzględna eksploatacja brazylijskiej Amazonii, którą odmalowuje dramaturg, wydzieranie jej bogactw to gwałt zadawany naturze. Podobnie jak wyszarpywanie bogactw rajskiej Australii, choć w obu tych spektaklach raj okazuje się złudą.
Lindsay cofa się do progu XX wieku, do roku 1900, czasu feralnego pikniku, podczas którego dwie uczennice i nauczycielka giną bez śladu. Przedtem dziewczęta z pensji pani Appleyard pozbywają się gorsetów - w przedstawieniu Leny Frankiewicz jest to znakiem rewolty feministycznej, sprzeciwu wobec sztywno pozapinanej epoki triumfującego patriarchatu.
Jednak mimo tych różnic miejsca i czasu wyczuwa się podobieństwo niepokoju, uzewnętrznianego w obu tych spektaklach - tak jakby dramat Kocka i powieść Lindsay powstały w trakcie pandemii. Towarzyszy temu poczucie nieuchronnej zmiany, która musi rychło nastąpić. Mówiła o tym wprost reżyserka „Pikniku" (w rozmowie z Moniką Mokrzycką-Pokorą, zamieszczoną na oficjalnej stronie Teatru Narodowego): „Od roku znajdujemy się w momencie przejściowym. Stary porządek przestał funkcjonować, a nowy jeszcze się nie ukształtował. Wydaje mi się, że jako cywilizacja doszliśmy do ściany".
Ten właśnie moment próbują uchwycić te spektakle - pierwszy, idący śladem Kocka w stronę wizji katastrofy ostatecznej („kiedy jest już po wszystkim"), drugi niecący nadzieję, że z niebezpiecznej ścieżki przemocy można jeszcze zawrócić. Nie bez powodu adaptatorka i reżyserka z Sary czynią figurę poniżanych i wykorzenianych Aborygenów, a Kock, a za nim Jaremko ukazują milczącą tańczącą Indiankę jako ofiarę białych przybyszów o nieposkromionym apetycie na zysk. W „Raju" giną pod toporem drzewa kauczukowe, w „Pikniku" leje się struga diamentów, wydzieranych ziemi. Trzeba to robić niepostrzeżenie, jak powiada jeden z kapitalistycznych konkwistadorów w „Raju", rabować Ziemię trzeba stopniowo, aż „zmienimy ją powoli tak żeby się nie zorientowała a kiedy się zorientuje nie miała już siły żeby się obronić".
W „Pikniku" nie widać jeszcze dojrzałych skutków tego rabunku, ale czytamy gazety i wiemy, jak płonęła Australia przed kilkoma miesiącami. W „Raju" już się dokonało: Ziemię zalewa istny potop śmieci, rzeczy zbędnych, ale wciąż i wciąż produkowanych. Klimat nie pozwala już żyć.
Podczas lektury „Trylogii klimatycznej" opadały mnie wątpliwości, czy tę porażającą (a zarazem satyryczną) wizję świata da się przekonująco pokazać na scenie. Okazało się, że tak. Wprawdzie dwie pozostałe po zagładzie świata post-mojry nie turlają się po scenie w swoich kapsułach klimatycznych (jak chciał autor) i siedzą w Malarni Studia blisko obok siebie jak przygwożdżone do szklanych kul z roślinami doniczkowymi, ale Grzegorz Jaremko znalazł dobry sposób na wystawienie tego poematu-dramatu, pierwszej części fascynującej „Trylogii klimatycznej" Kocka, w której chodzi o „niewidzialną rękę rynku/ pojedynkującą się z niewidzialną ręką autora". Kock zapowiada tu ostateczną klęskę liberalnej polityki i nie znającego hamulców kapitału, sugerując reżyserom, aby jego sztuka była tańczona. I tak jest na scenie Studia w dużym stopniu, choć bywa to sztuka także śpiewana (lub melorecytowana) i pokazywana na tle baśniowych obrazów brazylijskiej dżungli rzucanych na przewiewną kurtynę-ekran.
Dekoracji tu tak naprawdę niewiele, ale za to wymownie symbolizują upadek warsztatu samochodowego stworzonego przez ojca rodziny (Marcin Pempuś) w okresie wiary w lepsze niezależne jutro, niedoszły gmach opery w dżungli wymarzony przez architekta-idealistę (Paweł Smagała), czy parkiet do ćwiczeń baletowych i dom przeciętnej rodziny. Bohaterowie mają (do czasu) dolepione nosy jak w cyrku - słowem trwa zabawa niczym na „Titanicu", a świat nieuchronne pogrąża się w nicości. Aktorzy świetnie wpisują się w klimat tej złowieszczo-szyderczej opowieści, z czarnym humorem opowiadającej o brutalnej eksploatacji Ziemi i wszystkich słabszych. Jest kolorowo, wesoło jak na szykowny pogrzeb przystało.
W „Pikniku pod Wiszącą Skałą" raczej niewesoło, choć czasem pojawia się nawias ironii a nawet szyderstwa z pretensjonalnego salonu i sztywnej pensji pani Appleyard.
Zaczyna się od zachwycającego i tajemniczego obrazu: we wnętrzu wydrążonej kuli zajmującej cały horyzont sceny, w przymglonym świetle, rozproszonym projekcją lekko migocących plam i poświatą, unosi się bezwładne ciało dziewczyny. To Miranda (Michalina Łabacz), duchowa przewodniczka pensjonarek. Unosi się w powietrzu wbrew prawom fizyki, przykuwa uwagę.
Takich świetlistych obrazów jest więcej, Skała kusi swoim dziwnym pięknem, choć nie tyle tajemnica, ile okrucieństwo białego człowieka okaże się tematem spektaklu. To co w powieści Joan Lindsay (i w filmie Petera Weira) było tłem, nie zawsze postrzeganym, Lena Frankiewicz wydobywa na plan pierwszy.
Historię feralnego pikniku i jego następstw przedstawia za pośrednictwem potomka zwycięskich kolonizatorów Alberta Fitzhuberta (Oskar Hamerski). Powrót do przeszłości, uprzedza od razu Albert, to ryzykowna podróż, zwłaszcza że to, co minione, zmienia się w zależności od tego, kto i kiedy opowiada. Jak to właściwie było i do czego prowadziło, uwyraźnia mocny chóralny finał - poemat o gwałcie zadanej australijskiej ziemi i jej mieszkańcom.
To wszystko nie znaczy, że sceny rodzajowe reżyserka zaniedbała - sytuacje w salonie państwa Fitzhubertów (w których króluje Gabriela Muskała) czy też w gronie panien z pensji zimnej pani Appleyard (Ewa Wiśniewska) i uczuciowej Madmoiselle (Małgorzata Kożuchowska) mają siłę przyciągania, tak jak relacja o tajemniczym zniknięciu kilku panien i nauczycielki podczas pikniku. Najdotkliwiej jednak uderzają fragmenty przedstawienia, w których dochodzi do przemocy i prześladowań motywowanych wyższością moralną i kulturową - pani Fitzhubert zastanawia się czy Aborygeni są ludźmi, a czarnoskóra uczennica Sara (Ifi Ude na zmianę z Bonnie Sucharską) doznaje brutalnych upokorzeń.
Nie chodzi jedynie o rasowe niechęci, ale i uprzedmiotowienie kobiet w okowach patriarchalnego systemu. Te mocne akcenty (wraz z obszernym cytatem z zapisków Cooka o Aborygenach) każą dostrzec w adaptacji powieści Joan Lindsay mit założycielski Australii przez długie lata wydobywającej spod władztwa uprzedzeń.
Jak to więc jest z naszą cywilizacją: kwitnie czy umiera. Raj to czy raczej potop? A może stan graniczny? Dzień „zero", kiedy doszliśmy do ściany.