Opera jest jak sławna utrzymanka Violetta Valéry, którą wyobraził sobie Mariusz Treliński, choć muzyki dla niej nie miał. Nosi maski, musi bawić, jest zepsuta i wyniszczona, zatrzaśnięta w konwencji, w świecie toczonym przez robaka - pisze Małgorzata Dziewulska w Dwutygodniku. Strona Kultury.
Opera to monstrum. Jest sługą dwóch panów, stoi między koniecznością imponowania i wyzwaniem prawdy, między pustym gestem i głębokimi wodami, między pozorem i mitem. To dziwne i dość upiorne usytuowanie. W teatrze operowym te skrajności mają wyjątkową ekspozycję ze względu na jego potrzeby i jego publiczną obecność. Skromny jest rzadko, rzadko usuwa się na ubocze. Wielki teatr operowy musi być pyszny, chwieją nim dwie wielkie i sprzeczne namiętności: entuzjazm dla głębi i adoracja świetności samego gestu. Warsztat artystyczny, umiar i odpowiedzialność wykonawcza mogą równie dobrze służyć jednemu i drugiemu bóstwu. Technika, precyzja muzyczna i wyraz mogą na scenie mówić prawdę lub kłamać (nie potrafimy wskazać granicy). W obu wypadkach chodzi o pewną perwersję, jedną szlachetniejszą, drugą mniej. W każdym razie obie nie różnią się tak bardzo, jak chcą moraliści. Może są to tylko dwie maski. Wielkie chwile w operze zdarzaj�