Z rosnącym zdumieniem czytałem w "TRYBUNIE" sążnisty tekst pana Marka Wańskiego, poświęcony twórczości teatralnej Jerzego Grzegorzewskiego, a w zasadzie jego pierwszej premierze w Teatrze Narodowym, czyli "Nocy listopadowej" Stanisława Wyspiańskiego. Ów tekst, inkrustowany złośliwościami w rodzaju "tytan przeintelektualizowanego teatru", dowodzi, że piszący nie jest admiratorem sztuki scenicznej Grzegorzewskiego. I nie mam mu tego za złe, albowiem o gustach trudno dyskutować.
Z chwilą nominacji Grzegorzewskiego na szefa Sceny Narodowej było wiadomo, że zważywszy na jego wyraźny charakter pisma teatralnego, nie będzie próbował tworzyć teatru dla każdego, to jest dla każdego zrozumiałego. Że postawi publiczności wysokie wymagania, jak to czynił przez lata w warszawskim Teatrze Studio, jednając sobie poważną grupę zwolenników, by nie rzec wyznawców. Na szczęście, Grzegorzewski nie zapowiadał, że będzie uprawiał w Narodowym monokulturę, przeciwnie, chciał i bodaj nadal chce, aby Scena Narodowa była miejscem spotkania różnych warsztatów artystycznych, rozmaitego patrzenia na tradycję, czy też inaczej mówiąc konkurencyjnych szkół myślenia o teatrze i o świecie. Za wcześnie już po pierwszej premierze głosić, że tak się nie stało, że Narodowy okazał się sceną jednej tylko artystycznej opcji. Niecierpliwość w sprawach sztuki jest złym doradcą. I to pierwszy zarzut wobec pedagogicznego tekstu Marka Wańskiego.