Jeśli nie ma dużo świata pod ręką, jest pod ręką mało świata. I mało musi wystarczyć. Wiem, nie jest to myśl porażająca intelektualnie, ale też miąższ teatru zawsze był ujmująco banalny. Cóż bowiem porażającego w fakcie, że ktoś przed tobą staje i snuć zaczyna - opowieść wyssaną z palca? Oto pierwszy z brzegu przykład. W 1955 Miron Białoszewski nie miał całej Warszawy do dyspozycji, nie miał nawet cienia fachowej sceny. To, co było pod ręką, to tylko "nora" Lecha Emfazego Stefańskiego - jednopokojowe mieszkanie na piątym piętrze czynszówki. Wszystkiego dziesięć metrów kwadratowych podłogi. No i, jak mówi Białoszewski - galeria na kredensie cioci w przedpokoju. A scena - gdzie? W skrzynce bez dna albo w krześle. A aktorzy? Na przykład: dziesięć palców. A rytm? A świat przedstawiony, choćby niebo, nieodzowne przecież? Milczącymi zagwozdkami kosmosu był grzebień i solniczka. Rytm ktoś tam wystukiwał - trzepaczką do ubijania
Źródło:
Materiał nadesłany
"Dziennik Polski" nr 48