"Ślub" w reż. Jacka Bunscha w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu recenzuje Henryka Wach-Malicka
Niektóre sny bywają projekcją tego, czego nie potrafimy lub co boimy się zrealizować na jawie; zwłaszcza gdy to głos ciemnej strony naszej natury. Taki właśnie sen jest kanwą inscenizacji "Ślubu" Witolda Gombrowicza zrealizowanego wpięknej, metaforycznej formie na scenie Teatru Zagłębia w Sosnowcu. To przedstawienie jest nie tylko atrakcyjne w swojej widowiskowości, ale głębokie i wieloznaczne w wymowie. Zrealizował je Jacek Bunsch, specjalista - żartobliwie mówiąc - od Gombrowicza na sosnowieckiej scenie. Ta i wcześniejsze jego realizacje ("Operetka", "Ferdydurke") układają się zresztą w swoisty tryptyk; formalny i znaczeniowy. To różne głosy w dyskusji o rodzajach ograniczeń i kordonów, zniewalających wolność człowieka. A właściwie o tym, że nikt, nigdy i nigdzie nie może być jednostką całkowicie niezależną, bo prawdziwym wrogiem każdego z nas jesteśmy my sami. PRZEGRANY ROMANTYK Bohater "Ślubu" ma na imię Henryk; jak królowie