27 kwietnia 1894, w Krakowie, w gmachu Teatru Miejskiego, nazwanego później Teatrem im. Słowackiego, pierwszy raz w Polsce zagrano "Dziką kaczką" Henryka Ibsena. 2 marca 1907 roku w tej samej sali odbyła się premiera "Mewy" Antoniego Czechowa (pod nieprawidłowo tłumaczonym tytułem "Czajka"). Gdyby ówczesnym widzom powiedzieć, że ich następcy, o wiek nieomal młodsi, oglądać będą dramat Norwega w przerobionym na salę teatralną budyneczku dawnej elektrowni Teatru im. Słowackiego, a sztukę Rosjanina w ciasnej, kiszkowatej Sali Prób warszawskiego Teatru Dramatycznego - pradziadkowie mieliby z pewnością okrągłe ze zdziwienia oczy.
IBSEN I CZECHOW figurowali zawsze na afiszach dużych scen, chociaż ich twórczość trudno nazwać monumentalną. Teatr umiał jednak rozmaite intymności, psychologiczne niuanse pokazać i wypowiedzieć tak, by dostrzegli je i usłyszeli widzowie drugiego balkonu. Dziś już chyba tego nie potrafi - lecz nie sposób na niego tylko złożyć całą winę. Film, czyli sztuka zbliżeń, nauczył aktorów lęku przed zbyt szerokim gestem, sztuczną deklamacją, patosem. Telewizja, czyli sztuka sielanki, odzwyczaiła widzów od długiego skupienia, koncentracji, swoistego oddania się scenie. Zasadniczo zmieniły się granice akceptowania iluzji i konwencji; Tekli Trapszo, grającej na swój benefis przed stu laty czternastoletnią Jadwinię, groziłoby dziś niebezpieczeństwo wywołania wesołości raczej niż wzruszenia. Mistrzowie dramatycznego kameralnego psychologizowania wymagają już nowych środków wyrazu, nowych sposobów przykuwania uwagi widza; ucieczka