Ilekroć czytam o kolejnej demaskacji, odłowieniu teczki, wracam myślą do sprawy aktora Andrzeja S. Kiedyś głośnej, dziś zapomnianej jak jego grób - pisze Ryszard Marek Groński w tygodniku Polityka.
Andrzej S., wysoki, postawny, obdarzony wieloma talentami i dążeniem do zawodowej perfekcji, miał piękny głos - wyczucie frazy, nienaganną dykcję. Właśnie ten głos go zgubił: w okupowanej Warszawie rozlegał się z zainstalowanych przez hitlerowców głośników, nazywanych szczekaczkami. Andrzej S. był lektorem. Czytał komunikaty z frontów, zarządzenia władz, listy rozstrzelanych w ulicznych egzekucjach. Po wojnie został aresztowany pod zarzutem kolaboracji i zdrady. Stanął przed sądem, gdzie zagrał rolę skruszonego grzesznika tak przekonująco, że wykręcił się niewielkim wyrokiem. Uznano, że młody, głupi, szantażowany nie potrafił zdobyć się na odmowę. Bał się, był tchórzem, umierającym ze strachu kilka razy dziennie. Przed sądem błagał o szansę zmazania win pracą dla ludowej ojczyzny. Gorzej poszło Andrzejowi S., gdy wyszedł na wolność, z kolegami-aktorami. Początkowo komisja weryfikacyjna chciała dożywotnio pozbawić go prawa wykon