Możemy wyobrazić sobie kabaret, w którym głównym protagonistą będzie samozwańczy władca oraz udający świętego uzurpator. Ten pierwszy może mieć rysy pewnego przywódcy chłopskiej partii, przebranego np. za Władysława Jagiełłę, który wiedzie lud pod zwycięski Grunwald. Drugi zaś może przebrać się w sutannę pewnego dyrektora radia, wiodącego zapatrzonych w niego wiernych na współczesną krucjatę.
Oszołomów w naszym kraju nie brakuje, podobnie jak ludzi, którzy dadzą się omamić. Już choćby i z tego powodu "Car Mikołaj" Tadeusza Słobodzianka, opowiadający o zjawiającym się na białoruskiej wsi sobowtórze władcy Wszechrusi i jego religijnym odpowiedniku proroku Ilii, mógłby wydać się niezwykle aktualny. Jednak oglądając przedstawienie, zrealizowane w Starym Teatrze przez Remigusza Brzyka, wcale nie odnosi się takiego wrażenia i to z powodu tekstu. Słobodzianek napisał "Cara Mikołaja" 16 lat temu. Wówczas to jego sztuka została okrzyknięta wydarzeniem, a on sam trafił na dramaturgiczny parnas. Nic w tym dziwnego, gdyż zawarte w tekście tropy i kwestie jak choćby ta wypowiadana przez bolszewika Wowę - dziś przemawiam jako komunista a nie jako człowiek - odpowiadało atmosferze tamtych czasów. Z tekstu pozbawionego takich konotacji pozostaje zaledwie parę prostych, banalnych prawd choćby ta, że człowiek jest głupi, tym bardziej w grupie.