Wyobraźmy sobie, że urodziliśmy się na przykład w Nowej Zelandii jako potomstwo polskich uchodźców i narodową tradycję znamy poniekąd z drugiej ręki. Jest ona dla nas czymś odległym i niezmiennym, nie przekształca się wraz z naszym życiem, bo ono umieszczone jest już w innej tradycji. Takie, dajmy na to, Boże Narodzenie, czyli Christmas. Wiemy tyle, że potrzeba do tego stołu, na nim pewnej ilości potraw. Występują też tak zwane kolędy, a jeżeli w naszej nowozelandzkiej miejscowości jest polski kościół, to się chodzi o północy na pasterkę. Ale tego grudnia. 1990 roku, znaleźliśmy się po raz pierwszy w Polsce. Na Święta zaprosiła nas stara ciotka, a trzy dni później kuzyn załatwił nam zaproszenie na premierę "Apokryfu Wigilijnego" w Teatrze Słowackiego. I nagle zobaczyliśmy, na czym naprawdę polega tradycja. Że to wcale nie są niezmienne rytuały, dane raz na zawsze. Bo tradycja idzie wraz z narodem, przemienia się i zniekształ
Źródło:
Materiał nadesłany
"Gazeta Wyborcza" nr 5