Struktury pamięci. Obrazy przeszłości. Ciągle wracam do filmów, spektakli i piosenek Barbary Krafftówny i czuję się jak roztargniony antykwariusz w borgesowskiej bibliotece. Nieskończonej, pełnej ciągle nowych niespodzianek i zaskoczeń. Einmal ist keinmal: jeden raz się nie liczy. Do tych tytułów trzeba stale wracać. Niektórzy wracają, żeby zobaczyć tam lustro historii zbiorowej, ja wracam, żeby podejrzeć historię własną. Emocje, których nie poznałem. Wojny, których nie stoczyłem. I naiwną tęsknotę za szczęściem. Znam ją bardzo dobrze - - pisze Łukasz Maciejewski w swojej książce "Aktorki. Spotkania" (wyd. Świat Książki, wyd. 2012).
Doskonale tańczyła i śpiewała. Sprawdzała się w komediach i w rolach dramatycznych.
Miłośnicy kina cenią ją przede wszystkim za kreację Felicji w „Jak być kochaną”, melomani za niezrównane interpretacje piosenek w „Kabarecie Starszych Panów”, najmłodsi widzowie z dekoracyjnych ról energicznych, wesołych pań z filmów „Milion dolarów” czy „Ostatnia akcja”, wszystkich zaś łączy Honorata, narzeczona Gustlika z serialu „Czterej pancerni i pies”.
„Ludzie nie poznają mnie w pierwszej chwili. To niemożliwe. Taka mała? Taka ruda? A ja zawsze byłam niska, rudowłosa i piegowata, tylko miałam tak zwany wygląd sceniczny, polegający na tym, że na ekranie wyglądałam na wyższą niż jestem. A brunetką zostałam dlatego, że większość filmów i seriali z moim udziałem była czarno-biała.”
Oglądając zdjęcia sprzed pięćdziesięciu, sześćdziesięciu lat – niekoniecznie gwiazd filmu, również naszych rodziców czy dziadków – widzimy wyraźnie, jak bardzo zmieniła się moda. Zupełnie inaczej noszą się dzisiaj młode dziewczyny i zakochani w nich faceci. Obowiązuje alternatywny szyk. W tym kontekście profil Barbary Krafftówny jest absolutnym ewenementem.
Nie wychodzi z mody. Suknie poza czasem, dyskretny makijaż. Nawet gdy zmienił się cały kanon, Krafftówna pozostała nienaruszona. Z dziecinnym uśmiechem, rudymi włosami, bystrym wzrokiem oraz głosem: trochę piskliwym, ale jednocześnie pełnym liryzmu, delikatności - głosem „roześmianym”.
Najważniejszą cechą aktorstwa i osobowości Barbary Krafftówny jest według mnie trudno definiowalna aura, którą roztacza na ekranie i scenie teatralnej. Nie musiała być wcale najlepsza, żeby wybić się na pierwszy plan. Kino czy teatr nie są sztukami sprawiedliwymi. Można się bardzo starać, uparcie wertować uczone księgi, uważnie analizować zachowania postaci, ale i tak na ostatniej prostej być może okaże się, że rolę ukradnie nam bezczelna smarkula, która talent wzięła z nieba albo z piekła. Po prostu jest w kadrze, i nikt więcej się nie liczy.
To właśnie przypadek Barbary Krafftówny. W jednej scenie potrafiła zagrać naiwność i przewrotność, zdziwienie i złość.
Chodzi o blask?
Ów blask odkryłem na dobrą sprawę dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyłem Krafftównę na żywo.
W Teatrze im. Słowackiego w Krakowie zagrała gościnnie w „Biesiadzie u hrabiny Kotłubaj” Gombrowicza w reżyserii Michaela Hacketta. Była w tym przedstawieniu postacią prawdziwie gombrowiczowską. Różowa koronkowa kreacja, na głowie parodystyczna peruka z włosami postawionymi na sztorc. Ten uśmiech, ten głos. Blask.
Droga na aktorski szczyt jest zawsze wyboista. Prawie wszyscy są równie zdeterminowani, a jednak tylko garstka dociera do wierzchołka, pozostali przez całe zawodowe życie wędrują po aktorskich równinach i dolinkach. Na czym polega ten fenomen?
Owszem, zawsze jest jakaś biografia. Fakty, wydarzenia, wykształcenie. W aktorstwie to jednak sprawy drugorzędne. Chodzi o tajemnicę charyzmy: osobliwy konglomerat talentu, temperamentu, błysku w oku, melancholii, wreszcie – co w aktorstwie niezbędne – zdolności do mimikry. Idealnego uwiarygodnienia zachowań, które kiedyś przeżyliśmy. Oglądane na ekranie, stają się naraz prawdą wspólną: widza i bohatera.
Ingmar Bergman w autobiografii „Laterna magica” tak pisał o spotkaniu z Gretą Garbo:
„W półmroku tego jasnego pokoju jej piękność była nieprzemijająca. Gdyby była aniołem z jakiejś ewangelii, powiedziałbym, że jej piękność unosiła się wokół niej”.
My wszyscy, zakochani w kinie, dobrze znamy moc takich iluminacyjnych spotkań. Wszyscy spotkaliśmy kiedyś Gretę Garbo.
Dla mnie Garbo ma również twarz Barbary Krafftówny – Felicji z „Jak być kochaną”. Wracałem do tego filmu wiele razy. W szkole podstawowej i na studiach. Wracałem do pełnego goryczy dictum Felicji, że „małżeństwo i rodzina to sprawy, które można zastąpić”. W jej przypadku trzeba było zastąpić, żeby zdekonstruować wojenny niepokój. Ciała, duszy, serca. Namiastka spokoju – fonogeniczny głos Felicji, przynoszący radość radiosłuchaczom – była tylko substytutem, z którym, niczym z syzyfowym brzemieniem, trzeba było trwać. Aż do końca.
Felicja Krafftówny nie była ofiarą życia. Była ofiarą losu. Zgrzeszyła, bo kochała. Złego wybrańca, w złym czasie. Wojna potraktowała ją perfidnie. Nie odebrała miłości, nie zabiła melodramatycznych uniesień, przeciwnie: podarowała jej mężczyznę, znakomitego aktora, którego, narażając życie, musiała odtąd ukrywać. Ale „Jak być kochaną” jest nie tylko historią nieszczęśliwej miłości „w czasach zarazy”. To głęboka i wieloznaczna opowieść o prywatnych ofiarach (Felicja, ratując Rawicza, angażuje się do pracy w niemieckim teatrze), które w perspektywie uniwersalnej mogą być postrzegane jako deprecjacja własnego kraju.
***
Festiwal w Gdyni, wiele lat temu. Było jak każdego roku. Tytuły kiepskie z rzadka urozmaicane lepszymi. Jakieś bankiety, dowcipy, spacery. Ale jeden seans nie był zwyczajny, jedno filmowe spotkanie było wyjątkowe. A ponieważ było wyjątkowe, zapamiętałem wszystkie detale. Nawet te, które nie mają żadnego znaczenia. Na przykład, że w tym dniu było bardzo zimno. Błahe szczegóły uprawomocniają wielkość kina. Zbudowanego z drobiazgów, drobin, drzazg, małych gestów i wielkich dramatów, które dopiero razem układają się w osobliwą całość. A ja zobaczyłem w tym dniu i drzazgi, i dramaty. Całość.
Zabłądziłem na festiwalowy pokaz „Jak być kochaną” Wojciecha Jerzego Hasa, i - w trakcie seansu - przypomniałem wszystkie pierwsze szkolne iluminacje filmowe, budujące dystans, kreujące gust i smak. Oglądając arcydzieło Hasa, patrząc na Barbarę Krafftównę w tym filmie, znowu byłem dzieckiem, które niegdyś, z otwartą buzią, podziwiało uśmiechającą się, nieładną Cabirię w filmie Felliniego, albo orgiastyczny taniec Peszka i Frycza w „Pożegnaniu jesieni” Trelińskiego.
Nie porównuję tych tytułów, nie zastawiam ich, są mi potrzebne dla oddania emocji widza, który czasami, ale bardzo rzadko, przestaje być widzem. Staje się częścią całości. Wnika w świat nierealnych fantomów, żeby zaprosić je do swojej – błahej, ale oswojonej – realności.
Tego dnia wieczorem, zmierzając w kierunku tak zwanego „Piekiełka” w hotelu „Gdynia”: na tańce, ale bez swawoli – zobaczyłem w przelocie panią Krafftównę. Stała przy recepcji, w towarzystwie Marii Kornatowskiej. Chciałem wtedy podejść, uścisnąć dłoń, podziękować za wzruszenie. Stchórzyłem. Teraz, pisząc esej, nadrabiam zaległości. Poodchodzę do Pani Barbary Krafftówny, ściskam dłoń i dziękuję. Za aktorskie arcydzieło.
Najpierw spotkaliśmy się na uroczystej premierze wersji cyfrowej „Rękopisu znalezionego w Saragossie” Wojciecha Jerzego Hasa. A ja tę uroczystość miałem przyjemność prowadzić.
Arcydzieło Hasa wyglądało jak nowo narodzone. Na scenie, obok mnie, zasiedli Barbara Krafftówna, Iga Cembrzyńska, Barbara Sass (była asystentką reżysera), Jadwiga Has, Franciszek Pieczka, Wiesław Gołas. Legendy polskiego kina.
Barbara Krafftówna mówiła:
„To bardzo dziwne, ale podobno zostałam zrekonstruowana. A zatem jestem teraz cyfrowa, czyli odmłodzona. Czekam więc na zupełnie nowe oferty aktorskie”.
Wiosną 2012 roku, na premierze „Nikt nie woła”, znowu spotkałem panią Krafftównę, odtwórczynię roli Niury.
„Nie ma dla aktora rzeczy istotniejszej od poczucia, że bierze udział w filmie istotnym i awangardowym. Kiedy pracowałam nad „Nikt nie woła”, to uczucie nie opuszczało mnie nawet na chwilę”.
***
„To pan już na mnie czeka. Mam nadzieję, że niezbyt długo.”
„Nie, przyszedłem przed czasem”.
Patrzę na Krafftównę z takim podziwem i ukontentowaniem, że chyba w końcu ją to peszy.
„No to zaczynajmy już może. Umówiłam się z panem w „Wedlu”, na Szpitalnej, bo dają naprawdę pyszną czekoladę. Polecam z dodatkiem mięty.
„Dawniej przychodziłam tutaj, ponieważ to był jedyny lokal w centrum Warszawy, w którym nie wolno palić papierosów. A ja, chociaż swego czasu kopciłam jak smok, nie znoszę zapachu tytoniu. Teraz to się na szczęście zmieniło, w większości restauracji i klubów już nie wolno palić, niemniej przywiązałam się do tego miejsca. Wszystko mi tu smakuje. Mam nadzieję, że nasza rozmowa również będzie smaczna”.
Barbara Krafftówna jest w „Wedlu” traktowana jak przyjaciel rodziny. Uśmiechają się do niej kelnerzy i obsługa.
„Dawno Pani u nas nie było?”.
„No ale już jestem”.
Zachwycam się wyglądem mojej rozmówczyni. Jej niezmienną dziewczęcością. Staranna fryzura, dyskretny makijaż, piękna brosza.
„Kiedy słyszę od publiczności, że w ogóle się nie zmieniam, to naturalnie jest mi bardzo miło, ale czasami korci mnie, żeby dodać, że to ciężka praca. Najważniejsze są geny, ale reszta należy do nas. Całe życie dbałam, żeby być w dobrej formie. Chodzi o kontrolę i wiedzę na temat potrzeb ciała, gimnastykę, odpowiednio dobrane jedzenie, dobre kremy i tak dalej. Ćwiczę jogę, nie palę, nie piję ani herbaty, ani kawy, nie jem mięsa. Jak pan widzi, sporo wyrzeczeń. Nic nam nie spada z nieba. Może to lepiej, bo byłoby za łatwo?”
„Bardzo jestem ciekawa naszych rozmów. Naprawdę mnie to interesuje. Jakiś czas temu uzmysłowiłam sobie, że w kontaktach międzyludzkich zdecydowanie nadużywamy słowa „muszę”. To bez sensu. Jeżeli nie miałabym ochoty, nie spotykałabym się z panem. To samo dotyczy większości kwestii w życiu. Chcę rozmawiać, ale nie muszę tego robić”.
„Nie posiadam telefonu komórkowego, ponieważ chyba wszyscy już mają. Nie muszę.
Mogłabym nauczyć się obsługi komputera, ale nie chcę. Znam mechanizm, kilka razy zdarzało mi się czytać scenariusze prosto z ekranu komputera, ale byłam tym rozczarowana. Nie potrafiłam się skupić. Dlatego, jeśli mam wybór, wolę tradycyjne sposoby. Książkę albo kartkę papieru. Nie muszę być zaawansowana w informatyce. To mnie nie ciekawi”.
„To moja dewiza – mogę, ale nie muszę.”
***
„Aż do wybuchu wojny żyłam w sielance. Ojciec był architektem, mama zajmowała się domem, grała na skrzypcach i pianinie. Rozpieszczano mnie, ponieważ kiedy się urodziłam, moje rodzeństwo – dwóch braci i siostra – było, można powiedzieć, odchowane.”
„Siostra to córka mamy z pierwszego małżeństwa, a bracia – synowie ojca. Ja byłam jedynym wspólnym dzieckiem rodziców. To skomplikowane, ale charakterystyczne dla tamtych czasów biografie. Mąż mamy zginął na froncie pierwszej wojny światowej. To była bardzo dzielna kobieta, została sama, z maleńką córeczką. Ojciec również był wdowcem, jego pierwsza żona bardzo wcześnie umarła. Musiał sobie radzić.”
„Mama to ciepło rodzinne i dobre rady; ojciec - wzór pięknego mężczyzny i dobrego człowieka”.
„Mieszkaliśmy najpierw w Warszawie, potem w Łucku. Tato był naczelnym architektem Wołynia. Ciągle podróżowaliśmy między Warszawą a Łuckiem, aż w końcu mama zdecydowała o przeprowadzce na Wołyń.”
„Miałam oczy szeroko otwarte. Tego nauczyła mnie matka. Obserwuj, zapamiętuj, ucz się rozróżniać dźwięki, barwy, gatunki. To była jedna z ważniejszych życiowych lekcji”.
„W dzieciństwie chciałam być jak Shirley Temple. Byłyśmy rówieśnicami. Wydawało mi się, że jestem podobna do „szirlejki”. Chłonęłam jej filmy. Chciałam być jak ona. Nosiłam podobne warkoczyki, nie miałam tylko ładnie zakręconych loczków, co bardzo mnie bolało. Za to na studiach, dobrze to pamiętam, kręciłam loki na papilotach i cukrowej wodzie. Wiele wyrzeczeń znosiło się dla urody”.
„Tato umarł podczas wojny, został pochowany w Łucku. Wtedy z mamą i z siostrą, która była już mężatką, wyjechałyśmy z Wołynia do Warszawy. Uciekałyśmy oczywiście przed Sowietami”.
„Wybór mojej drogi nie był zaskoczeniem. Jako dziecko podobno stale robiłam jakieś psikusy. Tańczyłam na parapecie, albo przebierałem się w haleczkę mamy. Z ulubionym wujem, zabawialiśmy się w aniołka lub diabełka: raz ja byłam aniołem, a wuj diabłem, innym razem odwrotnie.
Nie bawiłam się lalami. Sama wymyślałam zabawy. Skakałam z szafy, konstruowałam przedziwne trony, z których zarządzałam rodzinnym królestwem, podkradałam mamie kreacje.
Rodzice umierali ze śmiechu. Ciągle słyszałam: „Rośnie nam druga Ćwiklińska.”
Po latach wybitny historyk teatru Edward Csató nazwie Krafftównę „Ćwiklińską epoki Witkacego i Mrożka”.
„Podczas wojny byłam prawie dzieckiem, ale wiele sytuacji dobrze zapamiętałam. Na przykład ciągły strach, że coś złego się wydarzy. W każdej chwili byliśmy przygotowani na najgorsze. Kolejne bombardowanie, aresztowanie w sąsiedniej kamienicy. Uff, przeżyliśmy, tym razem się udało”,
Najważniejszą osobą w pierwszym okresie działalności Krafftówny był Iwo Gall. Jego wychowankami byli także Gustaw Holoubek, Tadeusz Łomnicki, Halina Mikołajska, Aleksandra Śląska.
Jeszcze przed spotkaniem Galla Barbara chodziła na lekcje tańca; wkrótce trafiła do konspiracyjnego Studia Dramatycznego Galla w Warszawie. Po wojnie kontynuowała naukę w Studiu, które działało wówczas przy „Starym” Teatrze w Krakowie.
„Ucieszyłam się, że pan jest z Krakowa. To miasto pokochałam również ze względu na Galla i właśnie z nim mi się kojarzy. Warszawa była po powstaniu jedną ropiejącą, niezagojoną raną, a ja przyjechałam do miasta, które stosunkowo niewiele ucierpiało podczas wojny. Tutaj wciąż była tradycja, były wspaniałe kościoły, muzea. „A to Polska właśnie”.”
„Przywiózł mi pan dzisiaj trochę Krakowa, bo od razu przypomniałam sobie momenty, kiedy z grupą koleżanek i kolegów, siadywaliśmy na Plantach. Gall mówił nam wtedy: „Nie rozmawiajcie, tylko patrzcie, obserwujcie ludzi, ich zachowania”. Czasami trwało to całe godziny. W ten sposób uczyłam się aktorstwa”.
„Każdy ma chyba mistrza, mentora, któremu zawdzięcza wybór przyszłej drogi. W moim przypadku był nim Iwo Gall. Zaprowadziła mnie do niego moja siostra, Maria Zakrzewska, również aktorka, przed wojną studentka Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej w Warszawie. Gall kazał mi się wyuczyć wierszyka. Tak się zaczęło”.
„Dużo ryzykował. Mieszkanie, w którym odbywały się zajęcia, sąsiadowało z siedzibą gestapo. W każdej chwili ktoś mógł nas zadenuncjować. Uczniowie przychodzili osobno, o różnych godzinach, żeby nie budzić podejrzeń”.
Razem z siostrą i pozostałymi podopiecznymi Galla, Barbara wyjechała do Gdyni, gdzie Iwo objął dyrekcję Teatru Wybrzeże. Była najmłodsza w zespole, miała wówczas zaledwie osiemnaście lat.
W 1947 roku, już po debiucie teatralnym (Rybaczka w „Homerze i Orchidei” Tadeusza Gajcego), zdała eksternistyczny egzamin aktorski.
„Od lat zabiegam, żeby na budynku krakowskiej PWST przy ulicy Warszawskiej znalazła się tablica poświęcona pamięci Iwona Galla. Mam nadzieję, że w końcu się uda”.
„Gall był mistrzem i opiekunem, podobnie jak jego czarująca żona, Halina. Uświadamiali nam braki i ograniczenia, ale w sposób szalenie delikatny, żeby broń Boże nikogo nie urazić.
To od nich nauczyłam się, że zarówno w zawodzie, jak i w życiu najważniejsza jest dyscyplina. Ten wyraz odmieniam przez wszystkie przypadki. To punkt odniesienia.
Gallowi nie chodziło jedynie o kwestie zawodowe, chciał nas wychować na dobrych, uczciwych i odpowiedzialnych ludzi. Do dzisiaj pamiętam jego uwagi, komentarze, oceny. Bardzo mi pomogły”.
W prowadzonym przez Galla Teatrze Wybrzeże grała w repertuarze współczesnym i klasycznym („Jak wam się podoba” Szekspira, „Pigmalion” Shawa, „Wesele” Wyspiańskiego).
„Entuzjazm był powszechny. Wojna się skończyła. Chcieliśmy dawać ludziom radość i wytchnienie. Graliśmy nie tylko na Wybrzeżu, ale także po wsiach i w małych miasteczkach. Oczywiście nie było mowy o samochodach czy pociągach. Dojeżdżaliśmy wyziębionymi ciężarówkami, albo na wozach. Nikt nie narzekał”.
Do Warszawy Krafftówna trafiła via Łódź (Waria w „Wiśniowym sadzie”) i Wrocław (Klara w „Ślubach panieńskich”).
„Pracując w Teatrze Polskim we Wrocławiu, zapisałam się do szkoły baletowej przy Studiu Pantomimy Henryka Tomaszewskiego. Pantomima mnie fascynowała. Już wcześniej, za namową Galla uczestniczyłam w lekcjach tańca i ruchu. Ale dopiero kontakt z Tomaszewskim uzmysłowił nam, jaką rolę w pracy aktora odgrywa ciało, jak ważne jest panowanie nad ruchem, utrzymanie ciała w odpowiednim reżimie. To doświadczenie było pomocne zwłaszcza wtedy, gdy mierzyłam się z literaturą wymagającą uzbrojenia w formę: Gombrowiczem, Witkacym, Mrożkiem”.
Przez pierwsze lata w Warszawie występowała przede wszystkim w rolach komediowych i wodewilowych. Była wówczas związana z Teatrem „Nowej Warszawy”, „Estradę” i „Komedią”.
Przełomem w biografii aktorki był angaż do Teatru Dramatycznego.
To właśnie w tym miejscu Krafftówna wypracowała model kreowania postaci Gombrowiczowskich. W 1957 roku zagrała tytułową rolę w prapremierze „Iwony księżniczki Burgunda”. Reżyserowała Halina Mikołajska. Spektakl inaugurował działalność „Dramatycznego”.
„Trzeba zdać sobie sprawę z kontekstu historycznego. To był przecież socrealizm, kobiety na traktorach, ideologia, daleko posunięta dosłowność. I nagle w takich warunkach zaproponowaliśmy coś kompletnie zwariowanego: surrealizm, groteskę. Grałam postać, jakiej w polskim teatrze nie było. Mieliśmy tego świadomość. Możliwość wystawienia tekstu Gombrowicza była wymownym przejawem odwilży w teatrze. Staraliśmy się nie zmarnować tej okazji. Halina Mikołajska reżyserowała tak, jakby wszystko działo się po raz pierwszy. Ociosywała psychologię postaci, wypracowane przez lata gesty. Królestwo Burgunda zostało ogołocone z udawanych pałacowych wystrojów, na scenie dominowała prostota, wręcz asceza. Operowaliśmy skrótem, symbolem, metaforą. To było aktorstwo co się zowie nowoczesne.”
Jan Kott pisał po premierze, że aktorka jest tak doskonała i drażniąca, że sam miałby ochotę wskoczyć na scenę i ją zabić. Występ Krafftówny określił jako popis „aktorstwa limfatycznego”.
„Recenzje mieliśmy świetne, ale baliśmy się jak na taką propozycję zareagują widzowie. Okazało się, że przyjęli to entuzjastycznie. Graliśmy ten spektakl wiele miesięcy. Zawsze kończyło się owacjami”.
W „Dramatycznym” grała u największych reżyserów: Konrada Swinarskiego („Pan Puntila i jego sługa Matti” Brechta, „Księżniczka Turandot” Gozziego, „Ptaki” Osieckiej i Jareckiego, „Opera za trzy grosze” Brechta), Ludwika Rene („Proces w Salem” Millera, „Letnicy” Gorkiego”). Zachwycała i bawiła jako urocza Zerzabella w „Paradach” Jana Potockiego w reżyserii Ewy Bonackiej.
Już pod koniec lat pięćdziesiątych Krafftównę zaczęto określać zaszczytnym mianem „aktorki Witkacowskiej”.
W 1959 roku zagrała Zosię w „W małym dworku”, w 1964 Elżbietę Flake-Prawacką w „Kurce wodnej”, w 1966 Wandę w „Janie Macieju Karolu Wścieklicy”, oraz - na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym we Florencji - znowu Elżbietę w „Kurce wodnej”. „Gyubal Wahazar” w reżyserii Wandy Laskowskiej (również reżyserkę poprzednich adaptacji), w którym zagrała Świniusię Macabrescu został zdjęty przez cenzurę.
W 1970 stworzyła kreację służącej Doroty w „Matce” w reżyserii Erwina Axera. Kolejną rolę witkacowską - „Matkę” zagrała już po wyjeździe do Stanów Zjednoczonych.
Marta Fik pisała w „Trzydziestu pięciu sezonach”:
„Mimo licznych Witkacowskich premier, mało aktorów czuje ten typ dramaturgii. Krafftówna w dziwną rzeczywistość owych utworów wkracza z równą naturalnością jak w rzeczywistość codzienną, staje się integralnym elementem, podporządkowuje się wszelkim dziwacznościom i sama – bez żadnej groteskowości – zaczyna ową dziwnością emanować”,
„Mam szczególny stosunek do Witkacego. Był malarzem słowa, to znaczy wymyślał obrazy które zostały namalowane w języku, pobudzały wyobraźnię, inspirowały. I ten jego niepohamowany apetyt na nowe doznania. Dobrze go rozumiem.”
Barbara Krafftówna zmieniała teatralne adresy (Teatr Narodowy, Teatr Współczesny, STS), ale wciąż miała szczęście do dobrych reżyserów i ciekawego repertuaru.
Występowała w spektaklach Kazimierza Dejmka (Onka w „Garbusie” Mrożka). Sukcesem, również międzynarodowym, był „Żywot Józefa” według Mikołaja Reja, gdzie zagrała Achizę.
Grała w sztukach i widowiskach telewizyjnych Izabelli Cywińskiej, Andrzeja Wajdy, Erwina Axera, Jerzego Kreczmara, Laco Adamika, Zygmunta Hubnera, Wandy Laskowskiej, Olgi Lipińskiej, Sylwestra Chęcińskiego, Janusza Majewskiego, Marka Piwowskiego i Macieja Prusa.
Była Panią Jourdain w „Mieszczaninie szlachcicem” Moliera i Klarą Zachanassian w „Wizycie starszej pani” Durenmatta – dwóch klasycznych spektaklach Teatru Telewizji w reżyserii Jerzego Gruzy. Do roli mściwej, starej milionerki Klary, młoda wówczas Krafftówna sama wymyśliła odważną charakteryzację: wydłużone czoło, sztuczne rzęsy, swoistą maskę zamiast twarzy.
„Chodziło o tak zwaną półmaskę, czyli część, która pokrywa czoło i powieki. To była moja twarz, ale zarazem sztuczna. Idealna do tej roli”.
„Lista ról jest rzeczywiście olbrzymia, a to przecież tylko maleńki fragment. Wychodzi na to, że przez całe zawodowe życie byłam pracowita jak pszczółka. I bardzo dobrze. Praca ma sens.
Moje szczęście polegała na tym, że role były urozmaicone. Nigdy się nie nudziłam, może dlatego, że prawie za każdym razem musiałam wymyślać coś nowego. Aktorstwo wymaga stałej pracy, uporczywego treningu, bo inaczej wpadamy w rutynę, odcinanie kuponów – dla mnie oznaczałoby to zawodową śmierć.
Od Galla przejęłam definicję, że aktor nie powinien bazować jedynie na tym, co już potrafi. Aktorstwo to wielki, nieustanny eksperyment. Myśląc o nowej roli, najpierw wyobrażam ją sobie w głowie – jak moja bohaterka powinna się zachowywać, jak mówić, co myśleć. I tak, krok po kroku, powstaje sceniczny portret pamięciowy. Cechy charakterystyczne, motywy, gesty. Rzeźbienie roli”.
***
W kinie debiutowała epizodem w „Sprawie do załatwienia” Jana Rybkowskiego i Jana Fethkego z 1953 roku, jednak najważniejszym i najtrwalszym artystycznym związkiem aktorki była jej współpraca z Wojciechem Jerzym Hasem.
U Hasa najpierw zagrała w „Złocie” barmankę Zosię, która uczłowiecza odpychającą scenerię kombinatu w Turoszowie, następnie posągową, królewską Camillę de Tormez, macochę Paszeki w legendarnym „Rękopisie znalezionym w Saragossie”, neurotyczną, wycofaną Jadwigę w „Szyfrach” i aktorkę Felicję w „Jak być kochaną”.
Idealnie odnalazła się w specyficznym świecie wyobraźni reżysera. W filmach Hasa, zwłaszcza w „Jak być kochaną”, nie była jedynie uzupełnieniem losu mężczyzny, była siłą sprawczą dramatu.
„Kobieta w pięknej interpretacji Barbary Krafftówny prowadzi patetyczny dialog z epoką, stanowi uzupełnienie losu drugiego człowieka” - pisał w „Kinie” Bolesław Michałek.
W wywiadzie z 1974 roku Krafftówna mówiła:
„Każdy kontakt z Hasem działa na aktora ożywczo. Odpowiada mi jego precyzja założeń, uwaga, jaką darzy aktorów, sprawność organizacyjna ekipy i ogromna wrażliwość, jaką wykazuje wobec wszystkich elementów powstającego filmu”.
Nawet gdyby Barbara Krafftówna nie zagrała w żadnym innym filmie, „Jak być kochaną” zapewniłby jej czołowe miejsce w historii.
Felicja to moim zdaniem najwybitniejsza kobieca kreacja w polskim kinie.
Grana przez Krafftównę bohaterka, wspomina wielką i nieszczęśliwą miłość do aktora (Zbigniew Cybulski), którego w czasie wojny ukrywała w swoim mieszkaniu.
W ujęciach retrospektywnych, Felicja jest postacią chorą z miłości, która dla uratowania mężczyzny jest w stanie znieść największe upokorzenia. W sekwencjach rozgrywających się współcześnie, gorzko ale bez nienawiści rozlicza się z własnym rozczarowaniem.
W 1963 roku, w wywiadzie udzielonym Stanisławowi Janickiemu z tygodnika „Film”, Krafftówna mówiła:
„Podczas pierwszych zdjęć czułam jakiś niedosyt, wydawało mi się, że w tym, co robię, jest za mało aktorskiego wyrazu. W scenach w samolocie fotografowano mnie wyłącznie z zbliżeniach. Zdjęcia były dosyć trudne, proponowano mi, abym zdjęła szpilki i założyła wygodne pantofle. Nie zrobiłam tego. Dopiero w pełnym stroju - w kostiumie, rękawiczkach, kapeluszu i na szpilkach - mogłam się czuć tak jak Felicja podczas podróży do Paryża. Albo inny przykład: jak oddać myśli, uczucia kobiety, którą zgwałcono? Całą tę scenę, w pokoju i łazience, grałam na bosaka. Chodzenie bosą nogą po brudnej, zimnej podłodze atelier pozwoliło mi na znalezienie - chyba niezupełnie świadomie - właściwego wyrazu aktorskiego”.
W tym samym numerze „Filmu”, Has wspominał:
„Już w pierwszych dyskusjach nad rolą Felicji zdecydowaliśmy się z Krafftówną na typ aktorstwa bardzo emocjonalnego, bezpośredniego. Aktorka genialnie zharmonizowała je z bardzo wysoko stojącym rzemiosłem, z precyzyjnym warsztatem wszechstronnie utalentowanej aktorki”.
Premiera „Jak być kochaną”, szóstego filmu w dorobku Hasa, odbyła się w styczniu 1963 roku. Zarówno publiczność, jak i krytyka, przyjęły film z jednakowym entuzjazmem.
„Waga tego sukcesu była tak wielka, że rzuciła nowe światło na dotychczasową twórczość reżysera; jego dorobek artystyczny stał się naraz ważki i znaczący, a mniej lub bardziej udane eksperymenty potraktowano jako kolejne etapy poszukiwań, uwieńczonych w końcu pełnym powodzeniem”, pisał na łamach „Filmu” Wojciech Jędrkiewicz.
Komplementowano perfekcyjny warsztat reżysera i znakomitą kreację Barbary Krafftówny, ale także zaskakującą formę obrazu. Przed „Jak być kochaną” niemal wszystkie rodzime filmy poruszające tak zwaną tematykę wojenną ukazywały naszą narodową tożsamość z punktu widzenia bohatera zbiorowego: heroicznego i romantycznego albo hochsztaplera i mitomana, tymczasem Wojciech Jerzy Has, adaptując opowiadanie Kazimierza Brandysa, pokazał bohaterstwo codzienne, przyziemne i znajome. Bohaterstwo, które wyzwoliła miłość: prywatna, nie obywatelska. Nieodwzajemniona miłość kobiety do mężczyzny.
Zygmunt Kałużyński w błyskotliwej, zamieszczonej w „Polityce” recenzji z „Jak być kochaną”, odważnie zestawiał egoistyczne poświęcenie bohaterki filmu Hasa z daremną ofiarą powstańców z „Kanału” Andrzeja Wajdy:
„I ona, i oni narażają wszystko, co mają, by ocalić najcenniejszą w ich oczach ludzką wartość; i ona, i oni narażeni są na straszliwe doświadczenia, stające na granicy tego, co można znieść – gdy się jest kobietą czy gdy się jest kombatantem – i ona, i oni, na koniec, mają tego samego wroga. Jest nim w pierwszym rzędzie okupant, ale w sensie szerszym wojna”.
„Jak być kochaną”, film zasłużenie zaliczany do czołowych osiągnięć polskiej szkoły filmowej, pozostaje dziełem na wskroś oryginalnym i autorskim. Wojciech Jerzy Has nie tylko wywyższył w nim perspektywę prywatną ponad doświadczenie zbiorowe, nie tylko wykorzystał ryzykowny pomysł narracji prowadzonej w monologu wewnętrznym, ale także pierwszoplanową bohaterką tej wojennej historii uczynił kobietę.
Jest to film, który można interpretować na wiele sposobów – jako uniwersalną opowieść o cichym bohaterstwie i głośnej przegranej, o zaborczej miłości i daremnej ofierze, wreszcie o strachu i różnych odcieniach kolaboracji. Felicja nie miała munduru, nigdy nie walczyła na froncie, nie zasłużyła na medal. Jej poświęcenie było ciche i zduszone, jej miłość była beznadziejna i desperacka.
„Ja nie jestem miarą – mówi Felicja. – Miara, którą przykładam do życia, jest zawsze wyższa ode mnie. Gardzę każdym człowiekiem w którym odkrywam moje własne zło, mimo że je sobie wybaczam”.
W kanonie polskiej szkoły filmowej wojna była kroniką męskiej, żołnierskiej klęski, niekiedy oznaczała także uczuciowe wybrakowanie, bardzo długo nie pozwalające tym, którzy przeżyli wojenny koszmar, zakochać się lub zaprzyjaźnić (mówiły o tym na przykład znakomite filmy Tadeusza Konwickiego - „Zaduszki” i „Ostatni dzień lata”). Wojciech Jerzy Has w „Jak być kochaną” pokazuje wojnę z punktu widzenia przeciętności, która wcale nie chciała być wyjątkowa, nie chciała walczyć i umierać za ojczyznę.
Reżyser mówił: „To nie jest film okupacyjny ani tym bardziej rozrachunkowy, ale na pewno film antywojenny. Tyle tylko, że zagadnienia wojny potraktowane są indywidualnie, z punktu widzenia jednostki”.
Bohaterka filmu Hasa ma piękny tembr – czyli charakterystyczny głos Barbary Krafftówny, głos, w którym słychać zarówno ciepło, jak i zdziwienie, ale także echa delikatnej pretensji i wiecznego rozbawienia. Głos filmowej Felicji znają wszyscy, ale jej twarz jest anonimowa, bo aktorka Felicja, bohaterka „Jak być kochaną”, jest gwiazdą nie kina czy teatru, lecz radiowego słuchowiska – przypominającego popularną niegdyś „Rodzinę Matysiaków” – które cieszy się wśród słuchaczy niezmienną popularnością. Felicję poznajemy w momencie, gdy na zaproszenie swojej wielbicielki wylatuje do Paryża. Samolot jest elegancki i sterylny, ale już koniak podawany przez wyrozumiałą stewardesę ma gorzki smak rozczarowania. Bo podróż trwa zdecydowanie za długo: lot do trochę mitycznego Paryża, zamienia się w trudno uchwytną eskapadę w głąb siebie. W zawiłości własnego życia, które – w podniebnej, a zatem nie do końca realnej perspektywie – wydają się życiem cudzym. Ukradzionym i przywłaszczonym.
Dla mnie „Jak być kochaną” Wojciecha Jerzego Hasa jest przede wszystkim filmem o subiektywności przeżytego czasu. Retrospekcja została użyta przez reżysera nie tylko jako celny chwyt formalny, ale także jako klucz do rozwikłania psychologicznej tajemnicy bohaterki. Głos Felicji brzmi dzisiaj pięknie, bo wcześniej wybrzmiały w nim wszystkie nuty histerii, desperacji, zniewolenia. To minęło. Została tylko sublimacja: echa dawnych zdarzeń, cienie zamierzeń i z trudem zdobyty spokój. Jednak bywa święty.
Felicja nie ma czasu na wyciąganie chusteczek, tandetny sentymentalizm. Swoje już dawno przepłakała, wystarczająco długo cierpiała. Teraz, w trakcie podróży samolotem, chce tylko poszybować nad przeszłością. Z dystansem wynikającym z czasowej przesłony, z pobłażliwością i bez zgorzknienia.
„Retrospekcja nie jest tutaj „umową literacką” – lecz przejmującą podróżą przeciw prądowi, do źródeł dzisiejszej osobowości bohaterki”, pisał Konrad Eberhardt.
Felicja w teraźniejszości wydaje się osobą pogodzoną z losem, ale nie z tragiczną przeszłością – od niej nie ma ucieczki. Ludzie o nieskazitelnym wyglądzie towarzyszący kobiecie w tej długiej podróży, pod elegancko zawiązanymi krawatami, dobrze skrojonymi garniturami także kryją własne wspomnienia: trudne i bolesne. Samobójczą śmierć dziecka, skrytobójczą klęskę miłości. Nie zaznali szczęścia, nie wierzą, że w ogóle jest możliwe. Również w życiu Felicji tego szczęścia było niewiele, ale przecież ona też musiała być kiedyś wesołą dziewczyną, musiała mieć piękne plany i marzenia.
„Tytuł jest ironiczny – tłumaczył autor literackiego pierwowzoru, Kazimierz Brandys. – Bohaterce nie udało się wzbudzić wielkiej miłości u mężczyzny; poświęciła się dla niego jak gdyby po to, żeby go stracić, i dopiero po latach zdobyła prawdziwą wielką miłość: radiosłuchaczy”.
Film rozpoczyna się w momencie, kiedy w zasadzie wszystko już o bohaterce wiemy. Ale podróż jeszcze trwa, zeznanie Felicji musi się dopełnić. Nie usłyszymy zbyt wielu słów obrony, zobaczymy natomiast poruszającą fotografię tych chwil, które zdecydowały o życiu kobiety. Zdjęcia emocji, w których ukryły się przerażone stop-klatki z młodości, przedwczesnej dojrzałości, a może już starości?
Dzięki wybitemu aktorstwu Barbary Krafftówny prawda Felicji ma odwrócony porządek. Jest przeszłym życiem złapanym w siatkę entomologa polującego na rzadki okaz motyla. Uwięziony motyl jest ofiarą złej pamięci. Jeszcze trzepoce skrzydełkami, marzy o wolności, ale wie już, że został schwytany w teraźniejszości. Niewola jest szarpaniną, ale wspomnienie tak zwanej wolności również nią było. Bo życie, każde życie, zawsze wygląda jak dziecięcy rysunek. Kilka ładnych, skończonych linii, mnóstwo kleksów i plam. Plus biała reszta. Reszta jest milczeniem.
„Już kiedy czytałam scenariusz na podstawie opowiadania Kazimierza Brandysa, miałam świadomość, że tak wspaniała propozycja może się więcej nie powtórzyć. Pracowaliśmy w poczuciu wagi tego, co robimy. Warunki na planie były siermiężne, kamery tak warczały w czasie zdjęć, że dźwiękowcy owijali je kołdrami, a mimo to udało się zachować skupienie. Has wydobywał to, co najlepsze, ze mnie, ze Zbyszka Cybulskiego. To była bardzo koleżeńska, zespołowa praca.”
W 1962 roku, za kreację Felicji otrzymała Złote Wrota na festiwalu w San Francisco. Nagrodę odebrała dopiero po dwudziestu latach, kiedy pojechała z recitalem dla Polonii. Organizatorzy festiwalu zaprosili Krafftównę i specjalnym pokazem z jej udziałem uhonorowali to „arcydzieło sztuki aktorskiej”.
„Film znalazł się również w konkursie na festiwalu w Cannes, ale pomimo doskonałych recenzji, nie dostaliśmy żadnych nagród. Byliśmy wtedy biedni jak myszy kościelne, ale podchodziliśmy do tego z wesołą miną. Na cały wyjazd dostałam pięć dolarów diety, na bankiety chodziłam nie dla szyku, tylko żeby cokolwiek zjeść. Ale za to powszechne zachwyty budziły moje kozaczki. Rzeczywiście, wyglądały oryginalnie. Nikt nie miał podobnych. Sama wydziergałam je na szydełku, potem wszyłam zamek błyskawiczny, a zaprzyjaźniony szewc dorobił podeszwy. Wszystkie gwiazdy mi ich zazdrościły. Monica Vitti na widok moich bucików jęknęła z zazdrością: „O mamma mia”!
Być może siła rażenia tamtej kreacji Krafftówny była tak wielka, że - podobnie jak stało się wcześniej w przypadku roli Cybulskiego w „Popiele i diamencie” - niejako sparaliżowała myślenie polskich reżyserów o aktorce i jej nieograniczonych możliwościach. Grała sporo, częściej w drugim niż pierwszym planie, ale nigdy nie dostała już podobnej szansy jak w filmie Hasa.
Główną rolę filmową zagrała jeszcze tylko jeden raz - w „Cierpkich głogach” Janusza Weycherta w 1966 roku. Poza tym królowała raczej na drugim planie, tu również odnosząc spore sukcesy. Występowała w komediach - u Stanisława Barei w „Przygodzie z piosenką”, Józefa Gębskiego w „Filipie z konopi” i u Jerzego Ziarnika w „Kłopotliwym gościu”.
U Leonarda Buczkowskiego zagrała w „Deszczowym lipcu”, była Stefką w arcydziele Andrzeja Wajdy „Popiół i diament”, zagrała suflerkę w „Jutro premiera” Janusza Morgensterna i wojewodzinę w „Granicy” Jana Rybkowskiego według powieści Zofii Nałkowskiej. Dwukrotnie zagrała u Kazimierza Kutza: w „Nikt nie woła” i w „Upale”.
W „Nikt nie woła”, jednym z najoryginalniejszych i zarazem najodważniejszych formalnie filmów w historii polskiego kina, ponurym melodramacie rozgrywającym się tuż po wojnie, na ziemiach odzyskanych, Krafftówna była Niurą - piękną dziewczyną wnoszącą do tego świata odrobinę poezji. W pięknej sukni w pasy, grała na gitarze i śpiewała poruszające ballady, w których zawierało się wszystko: wojenne okaleczenie, tęsknota za krajem i za mężczyzną.
W 1974 roku na łamach tygodnika „Film”, w cyklu „Moje spotkania z filmem”, Barbara Krafftówna szczegółowo opisywała tamto spotkanie z Kutzem:
„Grałam postać Niury, wiejskiej dziewczyny z Kresów. Kazimierz Kutz i operator Jerzy Wójcik pracowali metodami daleko odbiegającymi od przyjętych wówczas w polskim kinie. Inaczej prowadzono aktorów, inaczej organizowano plan zdjęciowy, intensywność przeżyć bohaterów znajdowała odpowiednik w dociekliwym i precyzyjnym budowaniu nastrojów i sytuacji. Chwilami mogło się zdawać, że od realizmu przechodzimy do abstrakcji. Było to jednak coś, co wciągało, nowe zadania pobudzały do własnych niekonwencjonalnych propozycji, na planie panował klimat twórczego zaangażowania w pracę.”
„No widzi pan, miałam rację. Niedawno spotkaliśmy się w kinie „Kultura” na premierze „Nikt nie woła” po rekonstrukcji cyfrowej. I wszystko się sprawdziło. Wielkie kino, bez dwóch dniach. Ten niegdyś odsądzany od czci i wiary eksperyment, jest dzisiaj - i słusznie - uważany za arcydzieło. Cieszę się że miałam w nim swój udział”.
„Podobnie jak w teatrze, również w kinie zawsze starałam się odnaleźć odpowiedni styl dla granej przeze mnie postaci. Kiedy Wajda zaproponował mi rolę Stefy w „Popiele i diamencie”, kręciłam nosem. Broń Boże nie ze względu na Wajdę czy pierwowzór Andrzejewskiego, tylko z powodu cech psychofizycznych. Andrzejewski pisał o „zdrowej i krzepkiej, z szerokim zadem dziewczynie”. „Jak to, mam zagrać kogoś takiego, przecież zupełnie nie wyglądam na chłopkę”. Wajda popatrzył na mnie wnikliwie i zapytał: „A forma?”. No właśnie: forma. O to chodzi”.
Szaloną popularność przyniosła Krafftównie rola w serialu „Czterej pancerni i pies” Konrada Nałęckiego. Zagrała uwielbianą przez widzów Honoratę, sympatyczną, rezolutną Ślązaczkę. której odwagi i temperamentu mógłby pozazdrościć niejeden żołnierz.
„To się wcale nie skończyło. Wciąż zdarza mi się słyszeć na ulicy komentarz: „Zobacz, Honorata idzie”. Jak kiedyś wyliczyłam, już trzecie pokolenie dziewczynek nosi imię Honorata w spadku po serialu”.
***
Wspaniały rozdział w biografii aktorki stanowi jej udział w „Kabarecie Starszych Panów” oraz w „Divertimentach”. Obok Ireny Kwiatkowskiej i Kaliny Jędrusik była kobiecym znakiem firmowym „Kabaretu”.
„Świetlistym punktem” nazywał jej występy Jeremi Przybora.
„Ubóstwiam drakę!”, „Dziewica Anastazja”, „Przeklnę cię” w duecie z Bohdanem Łazuką, „W czasie deszczu dzieci się nudzą”, „Zakochałam się w czwartek niechcący”, „Odrobina dziewczyny na co dzień”, „Bądź dobry i dla męża” w duecie z Mieczysławem Czechowiczem, „Maniuś” czy „Ach ten lęk” w duecie z Bronisławem Pawlikiem. Praktycznie każda piosenka w jej wykonaniu zaśpiewana w „Kabarecie Starszych Panów” stała się evergreenem.
Krafftówna występowała też w kabaretach „Frascati”, „U Lopka” czy „Pod Egidą”, gdzie śpiewała popularny „Dramat ogródkach działkowych”, a także jeden z najwspanialszych tekstów Agnieszki Osieckiej - „Sztuczny miód”, z pamiętnym refrenem: „Bo to wszystko nie tak, nie tak, nie tak...”
Ma w repertuarze piosenki do tekstów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego („Ballada o trąbiącym poecie”, „Maszynka do mięsa”, „Madame Sans Gene”), Jonasza Kofty („Gdzie ta bohema”) czy Macieja Zembatego („Łukasz”, „Ballada o Imogenie”).
Krafftówna żartobliwa, liryczna, operetkowa.
„Z Jeremim Przyborą i Jerzym Wasowskim poznałam się, zanim powstał telewizyjny kabaret. Zaczynaliśmy od pracy w radiu. Panowie byli niedzisiejsi, niepasujący do obowiązujących wówczas kanonów. Eleganccy, kulturalni, bardzo dowcipni.
Prywatnie nie byłam zaprzyjaźniona ani z Hasem, ani z Wasowskim i Przyborą. W naszych relacjach chodziło o coś innego. To była przyjaźń artystyczna. Wspólnota gustu, smaku, ale i dyscypliny. Dla mnie to o wiele ważniejsza sprawa niż tańce, bankiety czy sympatyczna nawet paplanina.”
„Na planie dobrze się bawiliśmy, ale cały czas mieliśmy wrażenie, że ma to wszystko głębszy sens. Chodziło o przetworzenie tamtej rzeczywistości, dodawanie jej szarmu którego próżno było szukać w gazetach lub na ulicy.
Śpiewałam „Ubóstwiam drakę”, ale była to „draka” trochę lepszego stylu w trochę gorszych czasach. Nastroje panowały raczej ponure, asortyment w sklepach żaden, a my zabieraliśmy naszych widzów na jakieś surrealistyczne wyspy szczęśliwe.”
„”Starsi Panowie” byli czarodziejami. Nie ma w tym żadnej przesady. W ich towarzystwie nie wypadało zachowywać się niekulturalnie. W tamtych czasach ekipy techniczne w telewizji słynęły z ciężkiego języka. „Łacina” była w powszechnym użyciu. Ale kiedy kręciliśmy kabaret, nikt nie śmiał przekląć. To byłoby niewyobrażalne wykroczenie.”
Filmową kontynuacją udziału Krafftówny w „Kabarecie Starszych Panów” była rola w „Upale” Kazimierza Kutza z 1964 roku.
Film, również po latach, ma wdzięk i seksapil. Kutz znakomicie wykorzystał klasę i urodę „Starszych Panów”. Przenosząc kabaret na duży ekran, zachował wszystkie gustowne bibeloty stanowiące o nieprzemijającym fenomenie najwybitniejszej serii w historii polskiej telewizji. Obsada jak marzenie: poza Krafftówną: Wasowski, Przybora, Jędrusik, Stępowski (w pięciu rolach!). Upalne – i upajające - kino.
„Z tym filmem łączy się zabawna anegdota. Grałam z Wiesiem Michnikowskim, który występował jako czarnoskóry ambasador egzotycznego państwa. Michnikowski codziennie przeżywał prawdziwą męką w charakteryzatorni. Zdjęcia skończone, taśmy trafiły do laboratorium. Okazało się jednak, że technik, który pracował przy filmie, nagle zachorował. Zastąpił go kolega nieznający scenariusza filmu. On widział jedynie technologiczne różnice w wyglądzie moim i Wiesia. I tak długo namaczał tę taśmę, aż zbliżył nasze profile. Czarnoskóry ambasador był znowu blondynem. Wybuchła z tego wielka awantura, musieliśmy powtarzać ujęcia”.
Kazimierz Kutz, wspominając w programie telewizyjnym pracę z Barbarą Krafftówną na planie „Upału” i „Nikt nie woła”, mówił:
„Miała w sobie niespotykaną radość i siłę. Praca z nią była pracą z oswojonym skowronkiem”.
***
Pierwszym mężem Barbary Krafftówny, był aktor, Michał Gazda. Z tego związku ma syna, Piotra. Podobno spotkała się z Gazdą na pochodzie pierwszomajowym.
„Anegdota nie kłamie, tak właśnie było. Po dwóch tygodniach Michał mi się oświadczył, a w czerwcu byliśmy już po ślubie”.
„Syn Piotr to mój największy cud, największe szczęście. Mieszka w Kanadzie, z wykształcenia jest archeologiem śródziemnomorskim, ale skończył również studia informatyczne i w końcu został informatykiem, nawet zajmuje prestiżowe stanowisko. Wnuk Michał skończył prawo.”
„Małżeństwo z Michałem Gazdą było bardzo udane. Przeżyliśmy siedemnaście dobrych lat.”
„Oboje byliśmy aktorami, jakiś czas pracowaliśmy w jednym teatrze, ale w żaden sposób nie rywalizowałam z mężem. Kiedy się pobraliśmy, byliśmy młodzi, niedoświadczeni, ale - jak się okazało - konsekwentni w uczuciach. Nawet kilkanaście lat po ślubie, trzymaliśmy się za ręce, to było takie urocze. Michał bardzo mi pomógł w wychowaniu syna. Pracowałam wtedy naprawdę dużo: w teatrze, w filmie, w kabarecie. Często musiał być dla Piotra i matką, i ojcem.
Niestety, wszystko przekreśliła przedwczesna śmierć męża. Podczas jazdy samochodem doznał zawału serca. Zostałam sama z dzieckiem. To była trauma. Dokładnie w tym samym czasie grałam wesolutką Honoratę w „Czterech pancernych”. To tajemnica tej profesji. Czasami jest cudownie, czasami okrutnie”.
W 1983 roku Barbara Krafftówna wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych.
„To miał być wyjazd na jakiś czas. No ale zostałam trochę dłużej. Zaczęło się od propozycji z cyklu „nie do odrzucenia”. W amerykańskim zespole miałam zagrać tytułową „Matkę” z dramatu Witkacego w reżyserii Leonidasa Dudarew-Ossetyńskiego. Leonidas, przedwojenny aktor, Polonus, piękny pan z długą siwą brodą, od lat marzył o wystawieniu „Matki”, to było jego życiowe marzenie, i to koniecznie ze mną. W końcu udało mu się znaleźć sponsora. Początkowo byłam przekonana, że chodzi o pomyłkę. Przecież nie znałam wówczas nawet słowa po angielsku.
Usłyszałam, że jestem „modelową aktorką Witkacowską” i nikt inny nie może tego zagrać. Takie komplementy mile połechtały zawodową próżność.
Nie sądziłam jednak, że będzie to aż tak wyczerpujące zadanie. Nie znając języka, przez osiem miesięcy, nauczyłam się całej roli fonetycznie, z taśmy. To jeszcze było do zrobienia, chociaż wymagało benedyktyńskiej cierpliwości, ale jak nauczyć się Witkacowskich deformacji, jak w dźwiękach przekazać to, co stanowiło o unikatowej sile jego lingwistycznego talentu. Po skończeniu tej pracy czułam się tak, jakbym wdrapała się na Mount Everest”.
Za rolę „Matki” Krafftówna otrzymała prestiżową nagrodę amerykańskiego miesięcznika „The Drama Logue”.
„Tak naprawdę nigdy z Polski nie wyjechałam. To były pobyty czasowe. Nie zlikwidowałam warszawskiego mieszkania, w którym mieszkam do dzisiaj. Zawsze w perspektywie miałam powrót do Polski, do Domu”.
W Ameryce wyszła za mąż za Arnolda Seinera, dyrektora International Institute w San Francisco zajmującego się pomocą dla imigrantów, organizowaniem kursów językowych i zawodowych, a także wydarzeniami kulturalnymi.
Seiner był antropologiem, ale pasjonowała go sztuka. Współpracował z radiem, doskonale śpiewał, przygotowywał dla Barbary recitale. Mieli dziesiątki planów i pomysłów na przyszłość. Zmarł na zawał pięć miesięcy po ślubie.
„Po śmierci Arnolda, który również umarł na zawał serca, zmuszałam się do ciężkiej pracy. Była dla mnie wybawieniem. Ale przez jakiś czas nie chciałam wracać do aktorstwa.
Uczyłam się języka, całymi dniami tkwiłam w szkole językowej.
Po kilku latach przeniosłam się z San Francisco do Los Angeles, zamieszkałam w „Domu Seniora” vis-à-vis tego słynnego napisu „Hollywood”. Spędziłam tam czternaście lat.
Krok po kroku zaczęłam wracać do zawodu. Podjęłam współpracę z Uniwersytetem Kalifornijskim i teatrem polonijnym, wystąpiłam w „Hipolitusie” Seneki, w dyplomach Departamentu Teatru Uniwersytetu Kalifornijskiego, współpracowałam z Amerykańskim Instytutem Filmowym grając w filmach i etiudach studenckich. Wróciłam do Gombrowicza. Wystąpiłam w spektaklach profesora Michaela Hacketta, (reżysera znanego w Polsce z wystawionych przed laty w Teatrze Dramatycznym „Metamorfoz” Owidiusza oraz „Amerykanina w Warszawie” w Teatrze Studio): „Biesiadzie u hrabiny Kotłubaj”, potem w „Medytacji o dziewictwie” również według Gombrowicza. Wróciłam”.
„Nawet w najgorszych momentach cały czas miałam w głowie słowa Iwona Galla: „Trzeba być pokornym wobec losu”.”
Do legendy przeszły hucznie obchodzone amerykańskie urodziny aktorki, zainicjowane przez profesor Annę Krajewską-Wieczorek związaną z uniwersytetem w Los Angeles. Na urodzinach Krafftówny spotykała się towarzyska śmietanka Polonii, między innymi niegdysiejszy admirator Gombrowiczowskiej Iwony w wykonaniu Krafftówny - Jan Kott.
„Ameryka fascynowała mnie i denerwowała. Naturalną nienaturalnością nazywałam to uporczywe keep smiling, kiedy zawsze, choćbyśmy nawet padali ze zmęczenia, na pytanie: Jak się czujesz?, trzeba odpowiedzieć: świetnie. Dopiero po wielu miesiącach zrozumiałam, że chodzi o ucieczkę od presji, w której żyją Amerykanie. To keep smiling jest jak zaklęcie losu. Żeby się udało, żeby dzień był naprawdę dobry”.
Przez kilkanaście lat dzieliła czas między Polskę i Amerykę, Warszawę i Los Angeles, w końcu wróciła do nas na stałe.
„Kochałam Amerykę szczerze, ale są różne odcienie miłości”.
Po powrocie do Polski zagrała w kilkunastu filmach i serialach. Były to między innymi „Skutki noszenia kapelusza w maju”, „Ryś”, „Więzy krwi”, „Bank nie z tej ziemi”. Jej ostatnia jak dotąd, znacząca filmowa rola to Goga w „Ostatniej akcji” w reżyserii Michała Rogalskiego, w którym, obok Krafftówny, wystąpili Jan Machulski, Marian Kociniak, Wojciech Siemion, Alina Janowska i Lech Ordon. Dream team starej drużyny polskiego aktorstwa.
Kino znowu zapomniało o gwieździe, ale o aktorce wciąż pamięta teatr. Krafftówna wystąpiła w wyreżyserowanym wspólnie z Józefem Opalskim „Błękitnym diable”, monodramie o życiu Marleny Dietrich specjalnie napisanym dla niej przez Remigiusza Grzelę.
Po latach ponownie występuje na deskach „Teatru Dramatycznego”. Niegdysiejsza Iwona, księżniczka Burgunda gra dzisiaj w przedstawieniach Pawła Miśkiewicza.
Zebrała znakomite recenzje za rolę starej Aasy w „Peer Gyncie. Szkicach z dramatu Ibsena” i za tytułową, starą już Alicję, kolejny raz powracającą do dzieciństwa, w oryginalnej trawestacji „Alicji w krainie czarów” według Lewisa Carrolla.
***
„Nie zrobiłam na aktorstwie wielkiego majątku. Nie dorobiłam się willi ani limuzyny z szoferem. Nic z tych rzeczy. Nawet kiedy odnosiłam największe filmowe sukcesy. Byłam Honoratką z „ Czterech pancernych…” i Felicją z „Jak być kochaną”. Przez myśl mi nie przeszło, że mogłoby przewrócić mi się w głowie, że mogłabym pomyśleć o sobie za dobrze. Iwo Gall czuwał i podpowiadał: „Bądź pokorna, bądź uczciwa”. Mówił też, że widz ma tęsknić nie za aktorami, tylko za postaciami, które gramy”.
„Ale bilans jest dodatni. Wspaniałe role, dobre spotkania, i przyjaźnie, które nie ulegają przedawnieniu. To bardzo dużo.”
„Moje życie to oczywiście nie tylko kino i teatr. Od najwcześniejszego dzieciństwa uważnie przyglądałam się ludziom i światu, który zachwycał mnie i przerażał. Częściej jednak zachwycał. Nie wyobrażam sobie życia bez książek, podróży, przyjaciół. Pewnie pan nie wie, że w latach sześćdziesiątych byłam radną Warszawy w Dzielnicy Śródmieście. Zajmowałam się kulturą i sportem, ale oczywiście do partii nigdy się nie zapisałam”.
- Dlaczego „oczywiście”?
„To proste, miałam odmienne poglądy polityczne. Zresztą w teatrze, a zwłaszcza wśród aktorów, na palcach jednej ręki można było policzyć tych, którzy zapisali się do PZPR”.
„Słabości? To może nie jest wielka słabość, ale jestem zbieraczką. Kolekcjonuję rzeczy niepotrzebne. Kto wie, czy nie zostało mi to w spadku po wojnie, kiedy wszystko trzeba było szanować, bo nie wiadomo kiedy jeszcze się przyda. Nie lubię rozstawać się z przedmiotami, zwłaszcza takimi, które nie wzbudzają powszechnego podziwu, ale mają wartość sentymentalną.
W spektaklu „Błękitny diabeł” zagrałam w drewniakach, w których występowałam w debiucie scenicznym w Gdyni, w domu ciągle przechowuję naparstek wyniesiony z powstania warszawskiego, ale także jakieś guziki, sweterki, puzderka”.
„Trudno o niej pisać, bo trzeba się nią jedynie zachwycać”, dowodził Witold Filler.
Wspaniała aktorka, na pewno jedna z największych. To wszystko prawda, ale też prawda polegająca jedynie na powtórzeniu banalnego, politycznie poprawnego stwierdzenia. A przecież Krafftówna jest nade wszystko unikatem. Rodzime kino, również teatr, w ogóle cała polska kultura – zawsze były sprawą serio. Inaczej jakoś nie wypadało. A ponieważ stale musieliśmy walczyć przeciwko komuś – złej Polsce, złej teściowej albo opryskliwej sprzedawczyni – uśmiech wydawał się co najmniej podejrzany.
Śmiech rymował się z rechotem, szyderstwem i kpiną. Nie był natomiast oczyszczającym uśmiechem, który pozwalałby odkryć najczarniejszą rzeczywistość za pośrednictwem bardziej urozmaiconych odcieni. Nie tylko czerni, nie tylko bieli.
Barbara Krafftówna, a także inne bohaterki książki – Alina Janowska, Irena Kwiatkowska czy Danuta Szaflarska są unikatami. Pokazują, że komediowy ton może być również tragiczny. Bo uśmiech człowieka i artysty niekoniecznie jest tylko kawałem i dowcipem. Uśmiech Barbary Krafftówny łączy inteligencję (poczucie humoru) ze smutkiem.
„Przepraszam pana, przerwa na urodę”
Krafftówna promiennie się uśmiecha, kolejny raz wyciąga maleńkie lustereczko i szminkę. W sekundę poprawia makijaż.
„Mama często mi powtarzała: „Wyglądaj zawsze tak, jakbyś szła na bal”. Z kolei Iwo Gall mówił, że aktor musi być stale umundurowany, bo to wynika z szacunku dla widza, który nie powinien być rozczarowany naszym wyglądem. Staram się o tym pamiętać. Również dzisiaj, z myślą o panu”.
Krafftówna dobrze wie, jak być kochaną.