Teatr odmalowywał przemoc na wiele sposobów - od form prawie niedostrzegalnych po przemoc na całego, bez żadnych ograniczeń. To przestrzeń między kameralnymi zbliżeniami na Scenie Studio Teatru Narodowego ("Tchnienie", "Kilka dziewczyn" i "Ironbound") po "Mein Kampf" w Teatrze Powszechnym - pisze Tomasz Miłkowski w Dzienniku Trybuna.
Pierwsze dwie sprawiają wrażenie ćwiczeń aktorskich, ale to swoista propedeutyka przemocy. To spektakle skupione na słowie, które potrafi ranić - tak czy owak trwa passa nurtu feministycznego pod wyraźnym wpływem teatru interwencyjnego Olivera Frljića, który swoją "Klątwą" w Teatrze Powszechnym przełamał ostatnie flanki oporu przed mówieniem wprost o największych bolączkach i opresjach naszych czasów. Najsilniejszym akcentem nurtu feministycznego w stolicy były "Bachantki" (właśnie w Powszechnym) w adaptacji Mai Kleczewskiej i Łukasza Chotkowskiego. W tragedii Eurypidesa dostrzegli oni źródło opresji kobiet, "uciśnionych, spętanych przez opresyjną kulturę i represyjną władzę" - jak pisał Krzysztof Lubczyński. Spektakl atrakcyjny wizualnie (scenografia inspirowana starożytną architekturą teatralną), pełen niespodzianek (żywy wąż, zabawka-robot, udział widzów w widowisku, wyproszenie mężczyzn) niekoniecznie odzwierciedla treść tragedii Eu