EN

26.02.2024, 11:55 Wersja do druku

Przełamując fale

„Przełamując fale" wg Larsa von Triera w reż. Justyny Łagowskiej w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.

fot. Przemysław Jendroska/mat. teatru

Jechałem do Katowic na „Przełamując fale” z ogromną obawą – z kilku powodów. Jednym z nich jest to, że darzę filmy von Triera ogromną miłością za to, jak bardzo mną poniewierają i jednocześnie widziałem sporo nieudanych adaptacji jego projektów na scenę. Kolejnym powodem było to, że starałem się połączyć wątki: skąd w Katowicach znajdzie się ta fala, bo wprawdzie nie umiem znaleźć Polski na mapie Polski, ale coś czuję, że Katowice nie leżą nad morzem.

Film Larsa von Triera z lat dziewięćdziesiątych był surowym przedstawieniem zamkniętej społeczności, ogromnej bogobojności, ale przede wszystkim skupiał się na bezgranicznej dobroci głównej bohaterki i pokazywał co jest się w stanie zrobić dla dobra innych, bliskich osób, jak wielokrotnie można złamać siebie samego, byle tylko polepszyć życie osoby na której nam zależy. Skupienie się właśnie na tym wewnętrznym dobru i zestawienie go z religijnymi pobudkami oraz pokazanie przez pryzmat zupełnie niereligijnych, a wręcz: grzesznych zachowań Bess, były dla mnie wstrząsającym, emocjonalnym rollercoasterem, kiedy pierwszy raz oglądałem film jako nastolatek (nie do końca go rozumiejąc) i gdy wracałem do niego już jako dorosły chłop (rozumiejąc już w pełni).

Twórcy katowickiej adaptacji wyciągają na pierwszy plan wątek, który jest podskórnie obecny cały czas w filmie Duńczyka ,ale nie mówi i nie myśli się o nim raczej w trakcie seansu. Miłosz Markiewicz (odpowiedzialny za adaptację) wywleka na światło dziennie pytanie: czym jest prawdziwa miłość i jak można żyć z tak wielką miłością oraz do czego takie uczucie może nas popchnąć.

Bliźniaczo do wersji filmowej śledzimy losy Bess – kobiety o anielskim sercu, niewinnej i czystej jak łza, i jej męża Jana, który musi zmagać się z brzemieniem bycia przyjezdnym, kimś spoza hermetycznej społeczności, której ciężko jest zaakceptować małżeństwo miejscowej Bess z kimś spoza wyspy. Jan jest pracownikiem platformy wiertniczej, na którą chwilę po ślubie musi powrócić, aby nadal pracować. Jest to ogromna próba dla zakochanej bez pamięci Bess, która prosi boga o to, aby zwrócił jej Jana do domu. W efekcie tych modlitw mężczyzna ulega ciężkiemu wypadkowi i traci władzę w nogach i powraca do żony. W rozpaczliwej walce o życie prosi ją, aby znalazła sobie kochanka i opowiadała mu o tym, jak się z nim kocha. Jan twierdzi, że to przywróci mu zdrowie. Bess najpierw się opiera, a potem ze strachu o męża, który jest dla niej całym światem, daje się porwać seksualnej, rozpaczliwej fali i zawierza wszystko bogu i zbawiennej mocy swoich seksualnych ekscesów, w których widzi jedyny ratunek dla Jana.

fot. Przemysław Jendroska/mat. teatru

Justyna Łagowska podchodzi do tej historii z ogromną klasą, ale też pewnego rodzaju zachowawczością. Pomimo tematu, który pozwala na wykorzystanie estetyki z pogranicza pornografii czy tez bardzo radykalnej nagości, Łagowska staje na zupełnie drugim biegunie – daje nam historię opowiedzianą z delikatnością, bez obsceniczności. Uczucia, czy też zbliżenia seksualne, są na scenie wytańczone. Od samego początku trwa na scenie taniec śmierci między bohaterami. Dla mnie było to rozwiązanie bardzo nieoczywiste i byłem wręcz urzeczony tym, z jaką rozwagą reżyserka pokazuje dramatyczną sytuację zakochanych. Za to ogromne brawa, bo bardzo łatwo jest pokazać dosłownie cycory na scenie, ale sztuką jest pomyśleć o tym, jak opowiedzieć traumatyzującą rzecz w sposób nieraniący, a jednocześnie oddający ciężar.

Kolejnym fenomenalnym pomysłem Łagowskiej, odpowiedzialnej również za scenografię, było umieszczenie na niewielkiej scenie kameralnej Teatru Śląskiego, dwóch fortepianów. Na jeden z nich, sprawny, w trakcie tańca wpadają Bess i Jan, dodając za jego pomocą fałszywe nuty do ciekawej muzyki stworzonej przez Hanię Rani; drugi natomiast jest pełen wody i w momentach dramatycznych dla fabuły aktorzy wpadają do niego i tworzą ogromną falę wody, która wylewa się i zalewa część sceny. Dzięki temu zabiegowi, scena wypadku na platformie wiertniczej wbiła mnie w fotel. Dariusz Chojnacki grający Jana, rzucił się w spazmie do środka instrumentu i wtedy woda zalała scenę, a każda drgawka jego ciała powodowała kolejną falę. Nie da się opisać tego, co czułem w tamtym momencie.

Będąc już przy Dariuszu Chojnackim – jest fenomenalny. Nie wiem co dodać więcej. To, ile wycisnął ze swojej roli jest wręcz nieziemskie. W przedstawieniu, gdzie grają dwie osoby, powodzenie spektaklu spoczywa bardzo mocno na aktorach i nawet najmniejszy błąd może zaważyć na powodzeniu lub niepowodzeniu. Tutaj jestem w stanie uwierzyć w relację Chojnackiego i Bess granej przez Aleksandrę Przybył. Wybornie dobrani aktorzy.

Katowickie ‘Przełamując fale”, mimo bycia mocno zachowawczym i dosyć klasycznym teatrem, niesie w sobie duży ładunek emocji. Mimo ciężkiego tematu, niemiałbym problemu, żeby zabrać na ten spektakl babcię (w totalnie pozytywnym znaczeniu tego, co piszę). Nie jest to przedstawienie rewolucyjne czy też takie, które na zawsze zostanie we mnie i będę je wspominał na łożu śmierci, ale to solidny teatr środka. Pysznie zagrany, z ciekawą inscenizacją i dobrze poprowadzony. Warto zobaczyć, bo nigdy dość opowieści Larsa von Triera na polskich scenach (chyba, że ma się w perspektywie wyjazd nad morze i zbieranie muszelek, to wtedy wybieramy wyjazd nad morze, bo tam są fale na żywo).

Źródło:

teatralna-kicia.tumblr.com
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia