Przynajmniej kilka polskich arcydramatów, napisanych pod wielką presją historii, wciąż rozjarza się ostrym płomieniem aktualności. Zwłaszcza w trudnych, lub przełomowych momentach dla narodu. A to, co w nich uniwersalne, jest jakby spychane przez teatr na dalszy plan wobec powikłań dziejowych i bolesnych zajść, w które każdy z nas bywa na swój sposób wplątywany. Służba społeczna np. "Dziadów" czy "Wesela", ich dzieje sceniczne, jakże często dramatyczne i zakłócane przez niespokojny rytm czasu, wykraczają najczęściej swoim zasięgiem daleko poza scenę. Dotykając miejsc boleśnie zaognionych, utwory te w sprzyjających okolicznościach oddziałują na widzów niczym terapeutyczny seans, po którym odczuwa się ulgę.
Bywają takie spektakle? Zdarzają się. Prawda, że nieczęsto. Któryż z reżyserów nie marzy jednak o tym, by swoją inscenizacją niczym skalpelem chirurga móc ciąć wzdłuż i wszerz polskie wady, schorzenia i ułomności? Z tym, że w obydwu profesjach liczy się przede wszystkim mistrzostwo. Sztuka teatru, jak i sztuka chirurgii, nie zaistnieje bez wspaniałego rzemiosła, wiedzy i talentu. Niech mi Czytelnicy wybaczą łączenie tych dwóch umiejętności. Ale, gdy ktoś zawodowo ogląda dziesiątki przedstawień, ten wiele z nich może kojarzyć sobie właśnie z dziwnie i na opak pojmowaną sztuką chirurgicznych zabiegów. Jakże mało jest spektakli -wyreżyserowanych, nazwijmy to, zachowawczo, z szacunkiem wobec pisarza i jego myśli, co nie znaczy w sposób pozbawiony ambicji artystycznych. Pojawia się natomiast zbyt wiele rewii inscenizacyjnych, gdzie teksty są dosłownie preparowane i krojone na nowo. Polski teatr ma niewątpliwie nadmiar reżyserów-chirurgów, a