Są na świecie kraje, gdzie - jak np. w Japonii - telewidz ma do wyboru kilkanaście równolegle emitowanych programów. Coś koszmarnego! My mamy tylko dwa programy i to już zupełnie wystarcza do powstawania niemal co dzień sytuacji stressowych, gdy musimy wybierać między Arsenem Lupina songami Brechta, "Kobrą", a lekcją francuskiego, sztuką Rozowa a Koncertem fortepianowym Rachmaninowa, niedzielną porcją emocji sportowych, a serialowym "Ojcem Goriot", Stanisławem Lemem w "Sam na sam" a amerykańską "Solą ziemi" (nie czarnej) w telewizyjnym Klubie Filmowym. Oba nasze programy, zamiast robić co do nich należy (pierwszy powinien edukować, a drugi dawać rozrywką - między innymi, oczywiście funkcjami), postanowiły z sobą konkurować, a my mamy z tego powodu stressy, bo albo wypada siedzieć kołkiem całe popołudnie i wieczór przy telewizorze, przełączając tylko kanał, albo - jeśli atrakcje obu programów zbiegają się w czasie - trzeba wybierać, co jest -
Źródło:
Materiał nadesłany
Trybuna Opolska nr 307