"Król Lear" w reż. Andrieja Konczałowskiego w Teatrze Na Woli w Warszawie. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.
Szekspir jako prezent urodzinowy. Ot, typowy benefis: jedyną racją jego zaistnienia jest popis kończącego sześćdziesiątkę Daniela Olbrychskiego. Nie ma co się spodziewać specjalnych odkryć interpretacyjnych. Znany (raczej z filmu) Andriej Konczałowski klarownie, choć mało dynamicznie poprowadził tę opowieść o głupocie i upadku Leara umieszczoną w prymitywnym świecie: świta królewska z władcą na czele to chamska banda, a złe córki z mężami rzucają się na siebie jak podrażnione zwierzęta. Co może i zgadza się z odidealizowanym wizerunkiem dawnych wieków, ale nie pasuje do Szekspirowskich tyrad recytowanych ze szkolnym zadęciem przez pozbieranych z castingu aktorów. Konczałowski obficie zlewa scenę krwią (rekord osiągając w pojedynku synów Gloucestera, kiedy to Edgar, miast się fechtować , skacze na brata i przegryza mu tętnicę!). Niejasność inscenizatorskich zamiarów dodatkowo pogłębia teatralna sztuczność krwawej charakteryzacji