- Wchodzę na Facebooka i widzę jak kolejna warszawska aktorka ratuje schronisko dla psów albo teatr. A potem rozmawiam z gościem, który dwanaście godzin dziennie pracuje w pyle i wkrótce dostanie od niego raka. To są dwa światy - mówi reżyser Przemysław Wojcieszek, który w warszawskim Teatrze TrzyRzecze wystawia spektakl "Polska krew".
Newsweek: "Polska krew" miała w ogóle nie powstać. Przemysław Wojcieszek: Fakt. Gdyby nie Konrad Dulkowski z Teatru TrzyRzecze, musielibyśmy to zrobić w garażu pod Warszawą. Nikt nie chce wystawiać teatru politycznego. A tymczasem sporo się o "Krwi" mówi. Nawet Krystyna Janda chwaliła. - To prawda, Janda zapropsowała. O ile teraz Helena Modrzejewska nie wstanie z grobu i nie powie, że to jest chujowe, to oficjalna wersja jest taka, że "Krew" jest super. Reakcje rzeczywiście były dość skrajne, ale ja od początku chciałem żeby to był anarcho-punkowy spektakl. Nie mieliśmy żadnych pieniędzy, na scenie jest wykładzina pożyczona ze szkoły capoeiry, aktorzy kupowali sobie kostiumy w H&M. Szczerze mówiąc miałem nadzieję, że zamkną nam ten teatr po pierwszych spektaklach i teraz jestem trochę zawiedziony. "Krew" to historia o dwóch parach. - Z jednej strony jest młody pisowiec i jego dziewczyna, zapatrzona w Mariana Kowalskiego fanka ONR. Z drugiej s