Thomas Bernhard sportretował najważniejszego filozofa nowożytności w wyimaginowanej podróży przez ocean do Nowego Świata. Wystawiony przed laty w Teatrze Polskim we Wrocławiu „Immanuel Kant” okazał się jednym z najważniejszych spektakli w dorobku Krystiana Lupy. Teraz na scenie Teatru Szaniawskiego w Wałbrzychu ten rzadko inscenizowany dramat austriackiego autora reżyseruje Agnieszka Olsten.
„Immanuel Kant” nie jest sztuką biograficzną, to raczej fantazja autora na temat figury myśliciela, który właściwie nigdy nie opuścił rodzinnego Królewca (za czasów Kanta– Königsberga, dzisiejszego Kaliningradu). Ta podróż jest metaforą spotkania intelektualnie wyrafinowanej, oświeceniowej Europy z nowym, brutalnie kapitalistycznym światem. Na pokładzie luksusowego transatlantyku stary, zmęczony kontynent pragnie uciec, dotrzeć do Ameryki, choć płytkiej, pstrokatej i hałaśliwej, wciąż jeszcze jawiącej się jako obietnica odrodzenia. Kant to Europa znużona, pogrążona w coraz głębszym kryzysie, szukająca ratunku.
– Bernhard wraca do nas za każdym razem, gdy państwo, zbiorowość przestaje funkcjonować, pogrąża się w chaosie albo kłamstwie –mówi Agnieszka Olsten, reżyserka spektaklu w Teatrze Szaniawskiego. – Kiedy zaczynamy się bać własnego kraju, własnego świata, kiedy zaczyna on nas przerażać, brzydzić – nieważne czy to Polska, Salwador czy Austria – przeglądamy się w nim jak w lustrze. Właśnie wtedy Bernhard jest nam najbardziej potrzebny, bo uczy uważności, czujności i krytycznego spojrzenia.
Pisarz portretuje starzejącego się, zgorzkniałego Kanta u progu demencji, płynącego do Ameryki na operację oczu, tworząc przy okazji typową dla swego pisarstwa figurę przenikliwego, acz pełnego zjadliwej goryczy intelektualisty. Bezlitośnie demaskuje swojego bohatera, rozmontowuje mit. I właśnie tym tropem podążają twórczynie i twórcy wałbrzyskiego spektaklu.
– Bernhard traktuje Kanta jak wszystkich swoich męskich bohaterów. Zrzuca go z piedestału, ogląda z bliska, przygląda się temu, jaki jest w relacjach z innymi, czy jest w nim pogarda, fałsz, śmieszność. Bernhard uczy nas, żebyśmy nie adorowali swoich idoli i autorytetów. Chce, żebyśmy patrzyli uważnie, czy aby nie stali się małostkowi, pełni gniewu, zapiekli. Bo choć utalentowani, wielcy, nieraz genialni w swojej dziedzinie, na poziomie ludzkim wciąż mogą być po prostu żenujący, generować cierpienie – mówi Olsten. Narzędziem tej wiwisekcji jest dla autora humor, często zjadliwy, czarny, bezlitosny. Stanowiący jednocześnie świetną pożywkę dla teatru.
– Cały czas potrzebujemy jego twórczości, żeby ćwiczyć ten rodzaj krytycznego myślenia, nie tylko jako widzowie, ale też jako obywatele i obywatelki. Bernhard uczy nas śmiania się. Kant jest dziś postacią interesującą także z uwagi na potrzebę krytycznego obrachunku z wciąż nie do końca zrealizowanym projektem oświeceniowym, nad wartościami, które konstytuują europejską wspólnotę. Nie przypadkiem luksusowy transatlantyk zastępuje na scenie dryfująca w nieznane tratwa. I w tym kontekście śmiech Diogenesa, Heinego i Sloterdijka, wszechogarniający i bezczelny, ale i ocalający, obnażający wszelką hipokryzję, może okazać się przydatnym narzędziem. Jeden z najważniejszych myślicieli w dziejach całe swoje życie spędził w prowincjonalnym w gruncie rzeczy mieście, czyniąc zeń ośrodek myśli oświeceniowej. Jest coś przewrotnego w pomyśle, żeby wystawić Kanta właśnie w Wałbrzychu, w mieście leżącym na uboczu, a jednocześnie od kilku dekad wyznaczającym artystyczne kierunki polskiego teatru.– Cieszę się, że robimy ten spektakl właśnie tu, w miejscu niezwykłym, generującym artystyczny ferment, zacierającym różnice między prowincją i centrum, trochę jak Królewiec – mówi reżyserka.
W spektaklu Lupy wybitną kreację stworzył Wojciech Ziemiański. W inscenizacji Olsten tytułową rolę gra Agnieszka Kwietniewska – sława wałbrzyskiej sceny. To wybór, także w kontekście prozy Bernharda, zaskakujący. – Agnieszka może zagrać wszystko, ma w sobie niezwykłą energię przekraczającą granicę płci – tłumaczy Olsten. Ale jest coś jeszcze. – Ona tego typowego dla bohaterów Bernharda kabotyństwa nie może zaczerpnąć z siebie, z codziennej praktyki męskiego modelu zarządzania światem, którego doświadczamy nieustannie w życiu publicznym, społecznym czy kulturalnym. Ona musi przepuścić Kanta przez własną, kobiecą wrażliwość. W ten sposób może stworzyć postać pełniejszą, wzbogacić tę opowieść.