Przed niewielu laty teatr polski przeżywał jedno z bardziej niezwykłych wydarzeń w swej powojennej historii. Otóż w latach siedemdziesiątych rozbiła się bania z "Dziadomi". Początek dał Swinarski w Krakowie, później Mickiewiczowski arcydramat pojawił się na sześciu scenach. Kończyło tę zdumiewającą, a z drugiej strony wiele mówiącą serię, gdańskie przedstawienie Macieja Prusa.
Dziś można już powiedzieć, iż jedynie dwa spośród tych wszystkich spektakli były znaczące, dwa przedstawienia graniczne - Swinarskiego (1973) i Prusa (1979). Prus zamykał ten zastanawiający cykl. Prus też pięciu latach nieobecności "Dziadów" przywraca je polskiej scenie. Tym razem w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Nie miejsce tu na drobiazgowe porównania i historycznoteatralne paralele. Stwierdzić jedynie wypada, iż łódzkie wystawienie "Dziadów" jest równie sugestywne, zwarte, myślowo klarowne i zdecydowane jak to z Gdańska. I w tym wypadku charakterystyczne jest dla Prusa zamknięcie inscenizacji w jednej przestrzeni. W Gdańsku była to przydrożna cerkiew, w której, zatrzymuje się gromada zesłańców podążających na Sybir - w Łodzi przestrzeń cmentarza. Ale zamknięcie to jest tylko pozorne; w istocie stanowi punkt wyjścia dla jednorodnej i stopniowo rozwijanej myśli inscenizatora. Zwykło się mówić, że chcąc wystawić "Dziady", trzeba zniszcz