W Polsce kultura wysoka umiera, sztuka się skończyła, dla prawdziwego artysty nie ma miejsca, a wszystko zalewa fala barbarzyństwa, prostactwa i powierzchowności - to przesłanie spektakli zmarłego przed trzema tygodniami Jerzego Grzegorzewskiego - pisze Roman Pawłowski.
Moim pierwszym spotkaniem z teatrem Jerzego Grzegorzewskiego [na zdjęciu] było "Powolne ciemnienie malowideł", autorskie przedstawienie inspirowane powieścią Malcolma Lowry'ego "Pod wulkanem". Oglądaliśmy je w 1985 roku w warszawskim Teatrze Studio w Pałacu Kultury, my - grupa studentów teatrologii krakowskiego uniwersytetu. Jesienna Warszawa za oknami sprawiała wrażenie miasta wymarłego, Marszałkowską spacerowały wzmocnione patrole milicji, chociaż stan wojenny dawno już został zniesiony. W tej siermiężnej rzeczywistości spektakl Grzegorzewskiego był jak drzwi do innego świata: na scenie elementy rozmontowanych, nierzeczywistych instrumentów muzycznych i pantografy, światła przyciemnione do granicy wrażliwości wzroku i Marek Walczewski, który przez kilka dobrych minut biegł w miejscu, uderzając stopami o deski sceny. Dramat Konsula, który w delirycznym transie przemierza labirynty barów i ulic, nie był dla mnie wtedy tak ważny jak sama wizja p