„Danton” Konrada Hetela w reż. Radka Stępnia w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Maciej Stroiński.
Motto: „Gee, Brain, what do you want to do tonight? – The same thing we do every night, Pinky… Try to take over the world” (Pinky and the Brain).
Miałem pewne wątpliwości, czy pisać o tym spektaklu; zrobił go mój były student, a nie wyszło dobrze, więc cierpię jak matka. Ale z drugiej strony bycie objeżdżanym mniej zaszkodzi dziełu niż bycie niezauważanym i może nie ma potrzeby robić mu ghostingu, udawać, że nie widziałem. Radzio wyrósł na artystę, wystawia Goethego i sam ma byłych studentów, więc nie potrzebuje taryfy ulgowej. Na mnie zawsze może liczyć, że mu szczerze powiem, gdy postawi kloca.
Danton w jego reżyserii to jest prosta sprawa: siedzą chłopcy w piaskownicy i pieprzą o rewolucji. Bo od tego jest się młodym, by myśleć o bryle świata i że rusza się ją z posad. Chłopaki wpierw leżą, potem wprawiają swe ciała w pozycję pionową, po przepastnej pauzie zaczynają mówić, i to jest najgorsze, bo jakby grali w erpega z podziałem na role, jakby we Wściekłych psach grali, gdzie każdy najchętniej przyjąłby pseudonim Mr Black. Pod koniec spektaklu – spojler – wykrwawiają się na piasku. Towarzyszą im dziewczyny jako wstęp i zakończenie, włożone do roli sprzątaczko-śpiewaczek.
(Off-topic: „pauza otwarcia” ostatnio jest popularna, bo czymś takim się zaczyna i Wujaszek Wania Małgorzaty Bogajewskiej, i Bezpieczne miejsce Tomasza Fryzła, i Śmierć komiwojażera Radosława Stępnia).
Puenta przedstawienia jak na lekcji w ogólniaku, że mianowicie rewolucja zżera własne dzieci, historia zatacza koło, a i tak wszyscy umrzemy. Żeby się dowiedzieć tych prawd podstawowych, należy się przemordować siedemdziesiąt minut, ale to tylko w czasie obiektywnym, mierzalnym zegarkiem, bo ten wieczór subiektywnie ma lupowy metraż. Powiem tak jak Żuk Opalski, dla którego wszyscy jesteśmy byli studenci: NIC NIE ZROZUMIAŁEM. Czyja to jest wina? Bo chyba nie moja, skoro Benjamina i Deborda znam, czytałem, a ponoć właśnie ich duchy unoszą się nad spektaklem. Scenariusz zapomniał o czymś takim, jak soft skillsy, i nawet nie zamierza zachęcać, żeby go słuchano i starano się przemyśleć. Wyjaśnijmy przy okazji, że nazwisko scenarzysty zapisuje się jak Hegla, lecz odmienia jak Sorela.
Ciężki, ślamazarny, podrzędnie złożony styl tego dramatu na trójkę chłopaków i dwa kwiatki do kożucha nie jest grafomanią, tylko stylizacją – zrzynaniem z Koltèsa: „Skoro wyszedł pan z domu i przechadza się o tej godzinie i w tej okolicy, to znaczy, że pragnie pan czegoś, czego nie posiada, a to coś ja mógłbym panu dostarczyć; / bo jeżeli znajduję się w tym miejscu dłużej od pana i na znacznie dłużej od pana, i nie odstrasza mnie nawet ta ponura godzina, będąca wszak godziną barbarzyńskich stosunków między ludźmi i zwierzętami, to dlatego, że mam, co trzeba, żeby zaspokoić przechodzące przede mną pożądanie, / i to tak, jakbym jakiś ciężar zrzucał z siebie na kogokolwiek, kto przechodzi oto przede mną, czy to człowiek, czy zwierzę” (Samotność pól bawełnianych, tłum. Marian Mahor). Proszę znaleźć trzy różnice z monologiem Desmoulins’a à la Konrad Hetel: „Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak tylko stanąć razem z wami, obywatele, i wziąć udział w projektowaniu jutra jako jeden z jego architektów, bo nic nie pobudza mnie do działania bardziej niż perspektywa ujrzenia takiego świata, w którym jego władcy muszą bać się wiatru zdejmującego im głowy z karków; chcę być tym wiatrem, przed którym królowie w panice chowają się za murami swoich twierdz i który ściga ich po korytarzach, struchlałych ze strachu, aż nic nie zostaje z dawnej godności i dostojeństwa, a oznaki niegdysiejszej władzy zamieniają się w nieubłagany akt oskarżenia; chcę być ustami formułującymi to oskarżenie i wydającymi wyrok; chcę być wyrokiem zapadającym nad przeszłością jak zmierzch; chcę być zmierzchem starego świata i świtem nowego, bo tylko nowy świat może odkupić niesprawiedliwość, która wznosiła twierdze i jednych obdarzała nieskończonymi przywilejami, a innym odbierała jakiekolwiek możliwości”. A mogli wystawić Przybyszewską lub Büchnera, lub Fouchégo Zweiga, lub Marata/Sade’a… Za opracowanie cudzego dramatu albo cudzej prozy też przecież się płaci, a znając powyższy efekt, zapłaciłbym nawet za nienapisanie dramatu własnego.
Stępień z Hetelem zrobili nie spektakl, tylko program do spektaklu, i właśnie program polecam, żeby go przeczytać, bo zawiera autoeksplikację reżyserską oraz kolekcję cytatów, źródeł inspiracji. Nie wolno wierzyć artyście, kiedy wyjawia tajemnice kuchni, bo sam siebie oszukuje. Danton nie jest konfrontacją z Debordem i Benjaminem, tylko z Klatą oraz Lupą. Pierwszy wystawił słynną Sprawę Dantona, z którą należy się zmierzyć, gdy się robi coś w teatrze choć z nazwy krążącego wokół wielkiej rewolucji, a drugi jest mistrzem Stępnia i Hetela, u którego zaczynali i z którym w następnej rundzie powalczą na Prezydentki.
Scenografia przedstawienia jest tak niezagospodarowana, jak uwaga widzów: niewykorzystana połać ze sprytnymi światełkami. Pod piaskiem coś czeka, by je odgrzebano, i gdy to się stanie, czerwień znowu się okaże polską barwą narodową.
Danton Stępnia i Hetela chyba miał być śmieszny, a wyszedł otchłannie nudny.