"Teremin" w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Janusz R. Kowalczyk w Rzeczpospolitej.
Rzadko się dziś trafia tak świetna premiera, w której pełnemu zaskoczeń tekstowi towarzyszy przemyślana reżyseria i porywająca gra aktorów. Bohater, rosyjski fizyk Lew Teremin (Leon Charewicz), to postać historyczna. W latach 20. i 30. dawał pokazy skonstruowanego przez siebie bezdotykowego instrumentu. Cud ówczesnej elektroniki wydawał modulowane dźwięki po zbliżeniu dłoni do anten. Teremin, dzięki przedsiębiorczości niemieckiego impresaria (Krzysztof Kowalewski), przedstawiał swój wynalazek w USA. Obok nich w koncertach - m.in. na 25-tysięcznym stadionie - brali udział prywatny detektyw (Sławomir Orzechowski) i muzyk (Janusz Michałowski). Brzmienia tereminvoksu przebijały powodzeniem koncerty Franka Sinatry. Teremin stał się idolem mas i prekursorem muzyki elektronicznej. Jego urządzenie powstało jednak jako czujnik alarmowykremlowskiej kancelarii Lenina. Instalacja systemu odbyła się pod okiem jego następcy, bo był to zarazem aparat podsłuchowy.