EN

22.06.2022, 15:13 Wersja do druku

Primadonna znana z widzenia

W latach 90. jedna z najbardziej obiecujących polskich śpiewaczek operowych. Odnosiła sukcesy na scenie, triumfowała w konkursach wokalnych, śpiewała pod batutą największych sław i podpisywała kontrakty z czołowymi scenami świata. Zapowiadała się spektakularna kariera - o Małgorzacie Walewskiej  pisze Henryk Martenka w „Tygodniku Angora”.

Dziś, po trudnych przejściach ze zdrowiem, Małgorzata Walewska, mezzosopran, nadal odcina kupony od sławy, jaką osiągnęła przed laty, choć raczej nie wróci już do operowej pierwszej ligi. Minęło wszak pokolenie. Nadal jest czynna zawodowo, realizuje się jako śpiewaczka koncertowa, rzadko pojawia się na scenie. Podtrzymuje popularność jako jurorka telewizyjnych show, co daje jej medialną rozpoznawalność, choć przez najgorętszych tanów na Facebooku uważana jest za pierwszą damę polskiej opery.

Dorastała w domu, gdzie kochano śpiew, a muzykalna i piękna Małgosia była cenioną ozdobą rodzinnych spotkań. Śpiewała dużo i chętnie, dojrzewając do decyzji, że śpiew może stać się jej sposobem na życie. Niestety, śpiewanie do sernika nijak się ma do sztuki operowej. Uświadomienie sobie tej prawdy dzięki kontaktowi z zawodowcami było dla młodej Walewskiej szokiem. „Naiwnie myślałam, że umiem śpiewać, tylko muszę się nauczyć odpowiednich utworów, a okazało się, że operowa emisja głosu różni się od tego, jak śpiewałam do tej pory, nie potrafiłam utrzymać dźwięku. Byłam zagubiona. Zaczęłam fałszować, co wcześniej mi się nie zdarzało. Raptem nie radziłam sobie z oddechem". Niemniej zdeterminowana dziewczyna już po maturze trafiła do średniej szkoły muzycznej, a potem do warszawskiej Akademii. Zaczęła konfrontować swe umiejętności, odkrywając przestrzeń niewiedzy i braków. Zaczęła podpatrywać nauczycieli śpiewu i ich uczniów. Rozliczała się z własnym rozczarowaniem. „Przecież wszyscy znajomi mi wmawiali, że mam talent, a tu dupa!". Kiedyś podczas jakiegoś przesłuchania „na scenie pojawił się wysoki, chudy chłopak w garniturze i ze wschodnim akcentem zapowiedział, że zaśpiewa o zegarze. To był Mikołaj Konach, a chodziło mu o arię Skołuby ze "Strasznego dworu» Stanisława Moniuszki "Ten zegar stary». Już pierwsze dźwięki sprawiły, że przestałam oddychać i z trudem powstrzymywałam szloch. Zdałam sobie sprawę, że zostanę śpiewaczką bez względu na wszystko".

Ten etap dojrzewania przyszłej artystki do realizacji marzenia pełen był zwątpień, ale i ogromnego wysiłku. Walewska miała to szczęście, że trafiła na dobrych pedagogów. Podczas tego samego przesłuchania „podeszła do mnie postawna blondynka w średnim wieku i powiedziała: "Dziecko, masz piękny głos, ale śpiewać nie potrafisz”. Na co rezolutnie odparłam: «To proszę mnie nauczyć». I tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z profesor Haliną Słonicką".
Pedagog śpiewu surowa i kompetentna. Życzliwa dziewczynie zamierzającej podbić deski operowych scen. „Na pierwszej lekcji zapytała, jakie znam utwory, a ja, głupia, chciałam się popisać wyuczonym dzięki wielokrotnemu słuchaniu płyty «Słowikiem» Alabiewa. Wypiszczałam z trudem cały utwór. Maestra się roześmiała i powiedziała: "Dziecko, słowik to z ciebie drewniany! ». Moje marzenie rozpadło się po tych słowach".

Na szczęście Walewska należy do tych, których upadek mobilizuje. Nauka śpiewu operowego w szkole średniej, a potem w Akademii wymagała oddania i ciężkiej pracy - jak w każdym zawodzie, w którym chce się osiągnąć coś więcej niż poprawność. Walewska przeszła swoistą iluminację, słuchając w Warszawie wielkich głosów. Te nie wpędzały jej w kompleksy, lecz zachęcały do jeszcze większego wysiłku. „Pamiętam olśnienie - zrozumienie techniki wokalnej -jakiego doznałam na recitalu Jessye Norman w Operze Narodowej. Nie miałam bladego pojęcia, kim jest Jessye Norman, ale wychodząc z recitalu, wiedziałam bardzo dobrze, na jakim poziomie jest jej kunszt. Norman zaśpiewała poważny repertuar kompozytorów, których nie znałam, takich jak Ryszard Strauss czy Ryszard Wagner. Kiedy pojawiła się na scenie, pomyślałam, że jest gruba. Ale gdy otworzyła usta i wydała pierwszy dźwięk, to przestałam widzieć jej tuszę i siedziałam jak zaczarowana. Patrzyłam tylko na jej nieprawdopodobne dłonie i piękną twarz, pełną wyrazu. Czasem brzmiała jak saksofon i zrozumiałam, że ja też potrafię wydobyć z siebie podobny dźwięk".

W pierwszych latach nauki w oczach doświadczonych profesorów Walewska nie zapowiadała się na gwiazdę. W średniej szkole: „Nie szło mi do tego stopnia, opowiada dziś artystka, że na drugim roku legenda szkoły na Bednarskiej, leciwa profesor Zofia Bregy, stwierdziła, że należy mnie wyrzucić, bo nic ze mnie nie będzie i tylko wszystkich zamęczę", ale ocena jej potencjału rychło zaczęła się zmieniać. Kiedy z sukcesem zaliczyła szkołę średnią i dostała się na studia wokalne: „Miałam poczucie, że świat należy do mnie. Byłam bardzo dobra z zajęć aktorskich i miałam tego świadomość. Dużą uwagę przywiązywałam do swojego wyglądu. Wiedziałam, że jestem ładna, chciałam mocno eksponować swoją urodę, więc chodziłam bardziej przebrana niż ubrana. Ciuchy musiały być dopasowane, w jednym kolorze. Miałam ogromny problem z kupieniem butów, bo w komunizmie numer czterdzieści dwa dla kobiety byt nie do zdobycia. Chciałam być elegancka, więc jedną parę czarnych czółenek na obcasie eksploatowałam w nieskończoność".

Studia były czasem świadomego wyboru. Artystka, uświadomiwszy sobie własne możliwości, określiła sobie cel. „Dopiero teraz rozumiem, że ten okres był pełen nadziei i marzeń: co ja będę robić, gdzie będę śpiewać i jakie role. Pociągały mnie główne role. Moim celem była Opera Narodowa i zaczęłam myśleć o tym, co będę w niej śpiewać". Za radą profesorki weszła, mentalnie i wokalnie, w postać Carmen, tytułowej bohaterki opery Bizeta. Pasującej do głosu, wyglądu, charakteru i ambicji aktorskich, mówi w książce artystka. Bo „Carmen jest rolą, którą z powodzeniem mogą śpiewać dwa rodzaje głosów: sopran dramatyczny lub mezzosopran". Ale nim weszła na scenę w roli hiszpańskiej heroiny, otrzymała - ona, studentka III roku - propozycję z Teatru Wielkiego. „Dyrektor zaproponował mi rolę Azy w «Manru», jedynej operze napisanej przez Ignacego Jana Paderewskiego. Nie miałam kompletnie pojęcia, co to jest, ale powiedziałam, że bardzo proszę o nuty, przeanalizujemy je z moją panią profesor. Profesor przerzuciła je w pół godziny i zdecydowała, że dam radę zaśpiewać Azę. Dokładnie wiedziała, jakie mój głos ma możliwości. Poczułam się dowartościowana, kiedy dowiedziałam się, że zaśpiewam premierę. Śpiewaczki obsadzone w tej roli obraziły się, że maestro dał premierę studentce, i wycofały się z produkcji. W związku z tym zaśpiewałam dwie próby generalne i wszystkie spektakle".

Po świetnie przyjętym spektaklu „Manru" (Lucjan Kydryński w opiniotwórczym „Przekroju" napisał: „Kreacja godna światowych scen") przyszły kolejne propozycje, których dla głosów mezzosopranowych aż tak wiele w literaturze operowej nie ma. Większość z nich Walewska ma dziś w repertuarze, to m.in. Santuzza w „Rycerskości wieśniaczej" Mascagniego, Ulryka w „Balu maskowym", Azucena w „Trubadurze" i Magdalena w „Rigoletcie" Verdiego. Zaśpiewane u progu kariery partie Feneny w „Nabucco", Amneris w „Aidzie" Verdiego i Grzechu w „Raju utraconym" Pendereckiego otworzyły młodziutkiej śpiewaczce nie tyle drzwi do kariery, ile wzbogaciły o niezbędne doświadczenie, jakże wkrótce przydatne.

Początki kariery operowej bywają dla zdesperowanych tak samo wymagające, jak w innych profesjach. „Zadebiutowałam w roli Feneny, będąc w ciąży, jeszcze w trakcie studiów. A śpiewało mi się w ciąży świetnie. Miałam natomiast huśtawki nastrojów. Podzieliłam się wątpliwościami z Danusią Pęczkowską, pianistką, która przygotowywała mnie do «Nabucco», a ona na to: «Gośka, no co ty? Zobaczysz, że jak ci górne C w La Scali nie wyjdzie, to gówno. Grunt, że dziecko ma kupę w dobrym kolorze!». Alicja była już na świecie, kiedy zrobiłam podejście do «Raju utraconego*'. Ależ to była mordęga. Od 10 do 14 byłam solistką opery, od 14 do 18 studentką, od 18 do 21 znów solistką - a jak śpiewałam spektakle, to do 23. I jeszcze do tego byłam matką. Dopóki Alicja leżała w nosidełku, zabierałam ją wszędzie, karmiłam między zajęciami. Spała na próbach, nic jej nie przeszkadzało".

Sukcesy na warszawskiej scenie były ważne, ale zwycięstwo w liczącym się konkursie dawało możliwość artystycznego dalekiego skoku. W 1991 roku Walewska wzięła udział w Konkursie Luciana Pavarottiego. Konkursie wieloetapowym, wymagającym, ale - jak rzadko który - dającym możliwość kontaktu z legendą opery i lekcji u najlepszego. „Półfinał był rozbity na część europejską w Modenie i amerykańską w Filadelfii parę miesięcy później. Finaliści zjechali do Filadelfii w październiku 1992 roku". Wspomina ten konkurs jako wyjątkowy. „Ile osób wygrało? Pięćdziesiąt. Uważam, że to superuczciwe. Bo jak zdecydować, czy lepszy jest świetny bas, czy świetny sopran? Maestro zbierał ze świata kwiat śpiewającej młodzieży i organizował przedstawienia, gdzie początkujący mogli stanąć na scenie koło mistrza. Z wielu powodów był to konkurs jedyny w swoim rodzaju. Bez podium i ostrej rywalizacji, z serdeczną atmosferą. Od półfinału maestro osobiście słuchał wszystkich kandydatów, a przecież był czynnym śpiewakiem. Pewnie dlatego przesłuchania trwały tyle miesięcy".

Od 1993 roku Walewska zrosła się z rolą Carmen. Weszła w postać i zrozumiała maestrię opery: piętrową sztukę ansambli, sekrety gry aktorskiej, wymogów języka obcego, w którym się śpiewa i mówi na scenie. To procentowało latami. Z biegiem sezonów wzięła udział w dwunastu realizacjach opery Bizeta
- w „Warszawie, Wiedniu, St. Margarethen, Wrocławiu, Xanten, Hadze, Krakowie, Seattle, Savonlinnie, Atenach i Poznaniu". Kontrakt z Operą Wiedeńską sprawił, że artystka zetknęła się z pierwszą ligą sztuki operowej: Placidem Domingiem, Pavarottim, Editą Gruberovą, Thomasem Hampsonem.

Lata 1996 -  2010 były wypełnione podróżami, spektaklami i obietnicami wielkiej kariery. Jej zapowiedzią był dwuletni kontrakt z Metropolitan jako tak zwany cover, czyli zastępca. Wchodziła na scenę, gdy solistka z obsady zachorowała. „W Metropolitan Opera nagle weszłam w przedstawienie w czwartym akcie, bo Dolora Zajick, która planowo śpiewała tę rolę, dostała ataku astmy podczas ostatniej przerwy (...). W sumie spędziłam w Nowym Jorku dwa sezony, ale częściej byłam coverem, niż stałam na scenie". Ale co Met, to Met, niemniej jednak ciągu dalszego nie było.

Ale umiejętność wchodzenia w rolę w sytuacji krytycznej pozostała. „Jeżeli gdziekolwiek na świecie potrzebne było nagłe zastępstwo, jump in, wystarczyła mi jedna próba sytuacyjna, rozmowa z asystentem reżysera lub obejrzenie wideo, by wyjść na scenę i zaśpiewać z marszu. Najczęściej zdarzało się to przy Amneris. Zaśpiewałam tę rolę w Düsseldorfie, Essen, Brukseli... Lubiłam to życie. Mieszkałam w pięknych miejscach, zwiedzałam świat, stałam na najlepszych scenach" - powie artystka po latach.

W 2006 roku kariera artystki zaczęła przyspieszać. Miała w ręku kontrakty z największymi teatrami świata, zaproszenia od Placida Dominga do Waszyngtonu i zaczęły się groźne objawy, które zapowiadały kryzys zdrowotny. Arytmia i jej skutki: nadzwyczajne osłabienie, co dla ciężko fizycznie pracującej śpiewaczki oznacza zawodowy niebyt. Po kilku latach terapii objawowej wreszcie zdiagnozowano przyczynę - boreliozę. Wtedy rozpoczęto właściwą terapię, ale kariera artystki już utknęła na mieliźnie. Utraciła kontrakt z Covent Garden, niemal ustały zaproszenia z zagranicy. „Prasa rozpisywała się o chorobie. Nie da się przecież ukryć faktu utraty przytomności na scenie. Nie spodziewałam się, że branża przekreśli mnie zawodowo, gdy zmagam się z chorobą. Zamiast otrzymać pomoc, zostałam odsunięta".

Dziś Małgorzata Walewska jest aktywną śpiewaczką, od czasu do czasu pojawiającą się na scenie, głównie zaś wykonującą repertuar koncertowy. Jako artystka ma za sobą barwne i ciekawe życie, o którym opowiada chętnie i każdemu. To jedyny mankament tej rozmowy rzeki, raczej cyklu pogaduszek dwóch psiapsiółek, w którym nie brakuje emocji, ale zbyt mało faktów, opinii fachowców, recepcji twórczego dorobku scenicznego i fonograficznego tej niewątpliwie wybitnej artystki.


MOJA TWARZ BRZMI ZNAJOMO. MAŁGORZATA WALEWSKA. PIERWSZA DAMA POLSKIEJ OPERY. ROZMAWIA AGATA UBYSZ. Wydawnictwo ZNAK HORYZONT, Kraków 2022, s. 254. Cena 54,99

Zaloguj się i czytaj dalej za darmo

Zalogowani użytkownicy mają nieograniczony dostęp do wszystkich artykułów na e-teatrze.

Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się.

Tytuł oryginalny

Primadonna znana z widzenia

Źródło:

„Tygodnik Angora” nr 26

Data publikacji oryginału:

26.06.2022