"Lulu na moście" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Przeglądzie.
Agnieszka Glińska przed premierą opowiadała, że scenariusz filmowy Paula Austera ją zafascynował (chociaż jego filmu nie widziała), bo to opowieść zacierająca granice między jawą i snem, między filmem a życiem. W rezultacie okazało się, że Glińska zatarła na scenie wszystko, łącznie z sensem, wystawiając "Lulu na moście" dla tych, którzy film widzieli. Bo tylko oni mogli się połapać, o co chodzi. Konia z rzędem temu, kto pojmie, o czym jest ta sztuka, skoro, po pierwsze, połowa widzów nie widzi tego, co się dzieje na scenie, po drugie, połowa nie słyszy, po trzecie, sposób prowadzenia akcji nie sprzyja koncentracji uwagi. To rodzaj arogancji wobec widza, któremu zafundowano prawie trzy godziny audycji radiowej, w dodatku w dużej części niesłyszalnej. Reżyser jest od tego, aby przewidywać konsekwencje idiotycznej zabudowy przestrzeni, która zasłania aktorów, obcina im głowy albo w ogóle wypycha poza pole widzenia publiczności. Panuje bała