"Prawiek i inne czasy" Olgi Tokarczuk w reż. Anny Sroki-Hryń, spektakl dyplomowy studentów IV roku kierunku aktorstwo teatru muzycznego Akademii Teatralnej, w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w Polska Times.
Przy wątpliwościach co do ulubionych wątków Olgi Tokarczuk, mnie pozostaje zachwyt nad umiejętnościami młodych aktorów. Jak oni to robią, że potrafią nam ową podróż w czasie przedstawić, wcale się nie zmieniając?
Lubię przedstawienia studentów warszawskiej Akademii Teatralnej. Właściwie nigdy mnie nie zawiodły swoim poziomem, nie poraziły niedbałością czy brakiem profesjonalizmu. Teatr Collegium Nobilium to solidna firma.
I zarazem może nawet częściej niż w teatrach „dorosłych” (jeśli się je potraktuje jako całość) mamy tu do czynienia z teatralnymi modami, z trendami. Co nie zawsze musi być komplementem. Tak się tu najwyraźniej dobiera i inscenizatorów, i repertuar. Przypadki pójścia pod prąd, teatralnej niepoprawności, są w dyplomowych spektaklach rzadkie. To swoisty poligon „głównego nurtu”.
Z tymi dwiema uwagami poczynionymi na początku, mogę się zająć widowiskiem „Prawiek i inne czasy”, które jest adaptacją powieści Olgi Tokarczuk, ale i dyplomem studentów czwartego roku kierunku muzycznego AT. Znam tę ekipę. Wszyscy występowali na swoim drugim roku w spektaklu „Żywot Józefa” Mikołaja Reja, w reżyserii Jarosława Gajewskiego. Na początku swoich dróg zawodowych, sprawili się wtedy świetnie. Skądinąd tamto przedstawienie było mniej typowe dla tego, co się dziś zwykle oferuje przyszłym aktorom. Daleki krok ku tradycji plus zmagania z dawną polszczyzną. Wzięli ten wiraż gładko.
Opowieść potoczysta
Z kolei Anna Sroka-Hryń, autorka adaptacji i reżyserka „Prawieku” też jest dla mnie sprawdzoną firmą. Jej „Lunapark”, widowisko złożone z samych piosenek Grzegorza Ciechowskiego, zrobione ze studentami o dwa, trzy lata starszymi niż ci, tak mnie zachwyciło, że poszedłem na nie dwa razy. Za to „Prawiek” został zablokowany przez pandemię. Nie zdążyłem go zobaczyć, chociaż już miałem bilet. Poprzedzała to zdarzenie wszakże opinia sukcesu. Akademia była wyraźnie dumna.
I słusznie, z mojej strony mogą paść co do samego wykonania, co do czysto teatralnej wizji, niemal same pochwały, z drobnymi jedynie zastrzeżeniami. Powstała pulsująca świetną muzyką, żywiołowa opowieść. Kilkadziesiąt lat z życia fikcyjnej wsi w Kieleckiem (bo Prawiek to miejscowość, choć poniekąd i stan ducha) zmieniono w musical, pozbawiony jednak drażniąco kokieteryjnej natury tego gatunku.
Mamy kilka głównych postaci, dwie rodziny, i mamy chór. Niektórzy grają po kilku osób, wszyscy stają się zaś w pewnych chwilach elementami zbiorowości. To przechodzenie od roli do roli momentami, ale tylko momentami, odrobinę zaciera czytelność. Na ogół wszystko jest jednak jasne. Aktorzy śpiewają całkiem profesjonalnie, rozumiemy słowa i konteksty. Mamy kilka głównych postaci, dwie rodziny, i mamy chór. Niektórzy grają po kilka osób, wszyscy stają się zaś w pewnych chwilach elementami zbiorowości. To przechodzenie od roli do roli momentami, ale tylko momentami, odrobinę zaciera czytelność. Na ogół wszystko jest jednak jasne. Aktorzy śpiewają całkiem profesjonalnie, rozumiemy słowa i konteksty. W tle funkcjonalna scenografia Grzegorza Policińskiego.
Spektakl trwa bardzo długo – blisko cztery godziny. Choć pojmuję, że konwencja sagi rodzinnej wymaga, abyśmy odczuli upływ czasu, gdzieś w środku zdarzało mi się wyłączyć czy poczuć znużenie powtarzającymi się, najbardziej nawet pięknymi sekwencjami, symbolami, monologami wewnętrznymi bohaterów. Może pewne ściśnięcie całości wyszłoby jej na zdrowie?
Najmocniej przemówił do mnie skądinąd początek, ostre, prawie drapieżne wprowadzenie w realia, ale i dziwności Prawieku, ze wstrząsającą sceną porodu dziecka Kłoski, wiejskiego popychadła. No i koniec, kiedy z melancholią, a właściwie z goryczą, jak to w rodzinnych opowieściach, żegnamy się z bohaterami, którzy od młodości poprzez dojrzałość dożeglowali do starości.
Mateusz Dębski jako autor muzycznej oprawy i szef akompaniującego zespołu, oraz sam zespół, to skądinąd osobni aktorzy w tej wędrówce. Jeśli coś takiego jak aktorska piosenka, to oddzielny gatunek, to mamy do czynienia chwilami z mistrzostwem. A zarazem nie dostajemy tu tylko kolejnych piosenek. Te utwory przelewają się chwilami jeden w drugi, jak pory roku, jak odwieczne prawa natury. Chapeaux bas.
Inaczej widzę historię
Jestem za „Prawiekiem” jako zdarzeniem artystycznym, ale muszę się zdystansować od obrazu świata, jaki jest w nim zawarty. Przynajmniej częściowo. Zapowiadano nam, że to historia opowiedziana z perspektywy jednostkowych losów i wyborów. Ale jednak historia, rozpoczęta mocnym akordem pierwszej wojny światowej i prowadząca nas do współczesności. Moja wizja tej historii jest mocno inna niż pisarki.
Nie mam pretensji o to, że wiejska gromada pokazana jest w sposób daleki od realizmu, że mówi literacką polszczyzną, i w wielu wypadkach po prostu ilustruje spostrzeżenia autorki na temat świata. Na takiej dowolności polega, a w każdym razie może polegać literatura.
Nie da się jednak ukryć, że okulary przez jakie Tokarczuk patrzy na swoich bohaterów mocno zniekształcają rzeczywistość. Całkiem nie obchodzi jej zbiorowość szersza, polska, to co na zewnątrz, Raz za razem wraca za to paradygmat feministyczny. Kobiety są na ogół lepsze od mężczyzn, a na dokładkę oferują nam, też raz za razem, naiwny pacyfizm. Nie sądzę aby myśl: „Gdyby to zależało od nas” był kluczem do zrozumienia fenomenu pierwszej, a już zwłaszcza drugiej wojny światowej.
Rozumiem, że mogły istnieć rejony Polski, gdzie wszystko wyglądało inaczej, mniej politycznie, niż w reszcie kraju. Ale czy istotnie prawdziwy jest obraz w którym jedynymi ofiarami drugiej wojny są Żydzi, a Polacy to w zasadzie jedynie statyści, świadkowie? Nawet na zabitej dechami wsi na ogół tak nie bywało, to jakiś ewenement. Jedyny sygnał, że i Polakom źle się działo, to gwałt. Sprawcami się prawdopodobnie sowieccy żołnierze, choć pokazane jest to niejasno.
Czy możliwe, aby również przełom ustrojowy po roku 1945 nie wpłynął poważniej na losy i wybory postaci, które wciąż rządzą się swoimi regułami? Mam co najmniej wątpliwości. Głównym okrucieństwem, z jakim kojarzy się tu początek lat 50., jest barbarzyństwo polowań. A przecież wtedy zabijano przede wszystkim ludzi. Dla jednego z bohaterów, Pawła, nowy system to sposobność zrobienia wreszcie kariery. A dla innych?
Temat polowań to skądinąd konsekwencja szerszego wyboru. Pisarka poświęca wiele miejsca roli przyrody determinującej życie ludzi. I gdzieś na marginesie przekonania o jej kluczowej roli, snuje metafizyczne rozważania, buduje własne mity. Jest to poetyckie, bywa bardzo piękne. Łapałem się jednak na podejrzeniach, że to tylko potoki słów. Może nie mam racji.
Piszę to z szerszą obserwacją, że te wątki, pacyfizm, feminizm, swoisty ekologizm, coraz mocniej dominują na polskich scenach. Czasem są wręcz dodawane trochę na wyrost, jak w Teatrze Narodowym, gdzie odpowiednio przerobiono „Piknik pod wiszącą skałą”. Tu jest to oczywiście wybór samej autorki. Ona wciąż do tego wraca.
Jak oni to robią?
I nie całkiem mnie przekonuje. Pozostaje mi fascynacja samym upływem czasu, próbą oddania jego rytmu. I tu wielka pochwała dla młodych aktorów. Jak oni to robią, że potrafią nam ową podróż w czasie przedstawić, wcale się nie zmieniając? Kto ich tego tak skutecznie nauczył?
Na najwyższe pochwały zasłużyły Karolina Piwosz jako niezwykle sugestywna, wbijająca się w pamięć Kłoska, Olga Lisiecka – młynarzowa Genowefa, Jagoda Jasnowska – Florentynka, Natalia Stachyra – Ruta. Kobiece postaci mają na ogół bardziej rozbudowane etiudy, to częściej ich wzrokiem oglądamy zmieniającą się rzeczywistość. Dodać należy Maję Polkę i Sandrę Rusin. Taka jest w teorii natura spektaklu, że o nich myślimy więcej.
A zarazem nie do końca tak jest. Gdybym miał bowiem wybrać jedną postać, którą zapamiętałem najlepiej, to przecież Izydora, kalekiego syna młynarzów w wykonaniu Macieja Kozakoszczaka. Znów pytanie: jak on to robi, że jest w naszych oczach ułomny, choć nie osiąga tego ani charakteryzacją, ani nawet szczególną transformacją ruchów?
Bunt Izydora przeciw światu, szukanie Boga. to może najciekawszy motyw tego przedstawienia. Młody aktor naprawdę mnie wzruszył, i to w sposób całkiem nie musicalowy. Jest najbardziej prawdziwy – i jako dziecko, chociaż nie udaje dziecka, i jako stary mężczyzna na końcu.
A jest jeszcze Tomasz Osica jako młynarz Michał, budzący jednak naszą sympatię, jakby wbrew feministycznemu przesłaniu. Są: Juliusz Godzina, Maciej Dybowski, Karol Czajkowski i Wojciech Melzer – każdy ma swój moment, żeby nas zaciekawić historią, emocją, prawdą o sobie. I to pozostaje jako trwała wartość spektaklu, który tyle wywołał we mnie wątpliwości swoją treścią.
Jeśli młodzi aktorzy zatrzymają ze sobą tę zdolność ujawniania prawdy o człowieku, to my, widzowie, wygramy razem z nimi.