NIE jest dziś codziennością polskiego teatru wystawianie polskich prapremier. Jeżeli już się trafi jakaś - to zachodniego na ogół autora. Moda, konieczność, chwilowy trend, że się i tu anglo-amerykanizujemy? Temat osobny. A że mimo to nasz dramat żyje, zasługa to zwykle scen dalekich (choć nie zawsze geograficznie) od stolicy. Oto na deskach Katowic, Koszalina, Białegostoku, Wałbrzycha, Łodzi czy Rzeszowa inscenizowane są spektakle autorów, o których słychać dotąd było mało lub nic. Ryzyko? Tak! Ale bez dopływu własnej krwi teatr umiera. Nie może żyć samą klasyką czy tylko importem. Miło mi więc, że szczecińskie teatry znalazły się wśród tych, które pamiętają o polskim współczesnym dramacie. I to jak! W sezonie 95/96 zaplanowały sobie bowiem aż pięć (a z Operą i Operetką - sześć) prapremier autorów krajowych! To absolutny rekord Polski w tej, choć prawda, że nie olimpijskiej, konkurencji. Zwłaszcza teatr Opatowicza
Tytuł oryginalny
Prapremiery po polsku
Źródło:
Materiał nadesłany
Kurier Szczeciński nr 45