Niebezpieczny geniusz, pijane monstrum, według mieszczańskich kryteriów absolutny obrzydliwiec. W poniedziałek w Teatrze Polskim "Zagłada ludu albo moja wątroba jest bez sensu" Wernera Schwaba.
Kiedy austriacki dramaturg Werner Schwab pod koniec lat 80. wysłał do Teatru Burg we Wiedniu rękopis "Prezydentek" - swojej pierwszej sztuki - odesłano mu go z adnotacją: "Prymitywne, realistyczne dialogi (...), przełamane szczególnie obscenicznymi fantazjami. Językowa niekompetencja autora sprawia, że wiele miejsc dźwięczy niezamierzenie komicznie (...). Nie do wystawienia". Pięć lat później te same "Prezydentki" w tym samym teatrze jednak wystawiono, a kierownik artystyczny Burgtheater publicznie się pokajał. Ale atmosfera skandalu unosząca się wokół Schwaba wcale nie zniknęła - sam swoje sztuki nazywał "dramatami fekalnymi", gęsto pojawiały się w nich rozmaite plugastwa i nikczemności (kazirodztwo, pedofilia, morderstwa), mniej lub bardziej eufemistycznie nazywane gówno (ekskrementy, kloaka, góra kompostu) oraz tacy bohaterowie jak Oryginalni Odtylcowi Pocieszyciele Dusz. Lepiej Schwaba nie czytać przy jedzeniu. Jego znakiem charakterystycznym sz