Czy Fringe po 60 latach istnienia nie przeżywa przypadkiem podobnych problemów jak zachodnie, liberalne gospodarki, których jest rówieśnikiem? Czy dążenie do maksymalizacji zysków, przy jednoczesnym cięciu kosztów nie zmienia festiwalu w kulturalny supermarket, w którym liczy się jedynie marketing i opakowanie, a jakość towaru, czyli przedstawienia, ma drugorzędne znaczenie? - zastanawia się Roman Pawłowski w felietonie "Nie wychodzę z teatru w Edynburgu" w Gazecie Wyborczej.
Charles Lovatt, biznesmen zasiadający w zarządzie szkockiego Arts Council, czyli odpowiednika naszego Ministerstwa Kultury, wystąpił z zaskakującym pomysłem, który zelektryzował Edynburg. Zaproponował, aby recenzenci obok popularnych gwiazdek przyznawanych za jakość artystyczną przyznawali również oceny za wartość finansową. Chodzi o to, czy spektakl wart jest pieniędzy, które wydajemy na bilet. Swoją propozycję pan Lovatt oparł na własnych doświadczeniach. Mianowicie wynudził się na godzinnym występie komika, który kosztował go dziewięć i pół funta (ok. 50 zł), natomiast doskonale bawił się na dwugodzinnej wielkiej inscenizacji "Bachantek", na którą bilet kosztował półtora funta mniej. I teraz ma pretensje, że wcześniej przepłacił. Krytycy oczywiście zaprotestowali oburzeni, że członek Arts Council zamiast dbać o poziom narodowej kultury, propaguje merkantylny stosunek do sztuki. Ale propozycja pana Lovatta nie wzięła się z pow