„Miło cię było zobaczyć” Bartosza Cwalińskiego i Stanisława Chludzińskiego w reż. Stanisława Chludzińskiego w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Wojciech Lipowski w „Śląsku”.
Zawsze jest pokusa powrotu, przywołania dawnych zdarzeń, ponownego stawania się rzeczy i reaktywacji odległych spraw. Uczucie znudzenia rzeczywistym sprawia, że chętnie zagląda się do dokonanego, próbuje wskrzesić tamto, nadać wyobrażeniom nowe znaczenia, panować nad tym, co odeszło i żyć, porzucając na moment wszelkie niespełnienia teraźniejszości. Nawet jeśli wszystko wraca, dzięki mechanizmowi pamięci, do stanu dawnej harmonii, tworząc iluzoryczne warianty prywatnej historii, po chwili rozsypuje się, ucieka, by ustąpić miejsca smutnemu teraz, przygnębiającemu rozdarciu, poczuciu, że piękna chwila nie będzie jednak trwać wiecznie.
Spotkali się na przystanku w chłodny wieczór. Naprawdę było zimno, byliśmy tam, czekając z nimi na autobus, który nigdy nie nadjedzie. Przypadek? Może. Czy to ważne? Takie historie zdarzają się wszędzie, są niezniszczalne, trącą myszką, ale przecież bez tego ich urok, prawda, nie byłyby pełne, przekonujące. Zatem spotkali się kobieta z mężczyzną, by spojrzeć na siebie, zajrzeć w głąb siebie, wypowiedzieć po raz setny to, co znamy na pamięć, zagrać od nowa w grę emocji, sekretów i kłamstw. I nie było to żadne łzawe po latach o tej samej porze, bo od pierwszej sceny jakoś tak się stało, że poszliśmy za nimi, bez słowa, mimo że nie powiedzieli niczego ważnego, ale zrobili to ujmująco prosto, zwyczajnie.
Taką historię opowiedzieli nam w Teatrze Śląskim Bartosz Cwaliński autor, dramaturg i Stanisław Chludziński reżyser, młodzi artyści, którzy lepiąc kameralną drobinę z okruchów życia dwojga ludzi Hanny i Wojciecha, dowiedli, że w dzisiejszym świecie można ciekawie pokazać zwykłą codzienność, sprawić, że stanie się ona atrakcyjnym i mądrym doświadczeniem dla każdego, kto przeżył już nieco w życiu. Miło cię było zobaczyć, to tekst współczesny, idealny dla teatru, ale pewnie także dla filmu, który dobrze wypełnił kameralną przestrzeń Sceny w Malarni. Dał spore możliwości interpretacyjne dojrzałym aktorom, w tym wypadku znakomitym: Agnieszce Radzikowskiej i Michałowi Żurawskiemu.
Dawnej licealnej parze, przypadek, nieoczekiwanie ofiarował po dwudziestu latach możliwość weryfikacji tego, co wydarzyło się w tym czasie. I jak to jest spotkać kogoś widzianego tak dawno, w szczęśliwym beztroskim okresie, gdy teraz bagaż życia pęka od niedobrych spraw? On nie odnajduje się w małżeństwie i roli ojca, ona pogubiona, niespełniona rodzinnie, niesie tajemnicę własnej biografii, wyznaje gorzko: „nic mi nie zrobiło tyle krzywdy jak dobre momenty". A zawodowo? Wojtek lokalny dziennikarz, niby spełnia się, powiedzmy, częściowo w tym, co robi, ale plany miał inne, miał być świat, podróże, dobre redakcje. Hania nie zrobiła kariery naukowej w dziedzinie astrofizyki. Coś jest wyraźnie nie tak z pokoleniem 40 plus, dorastającym w epoce wczesnego kapitalizmu, uczącym się, gdy wchodziliśmy do Unii Europejskiej, zderzającym piękne, odważne marzenia, z brutalną, zimną rzeczywistością. A przecież miało być lepiej, wyobrażenia o tym, co będzie dalej były inne, a tu życie zrobiło się jakieś małe, puste i trudno w nim znaleźć coś, co można by uczciwie docenić. Sami na początku spotkania wyznają „marzenia się spełniają", a potem jednak pada gorzkie „marzenia się zmieniają".
Bohaterowie postanawiają zatem stawić opór nieprzyjaznej rzeczywistości, zaburzonej integralności świata, tworząc coś zastępczego, iluzję współistnienia przeszłości i teraźniejszości, paramnezji, czyli odczuwania czasu jako nierozróżnialnej całości. Co by było, gdyby, prywatny rytuał gry, stworzenie przestrzeni, w której przestają obowiązywać prawa obowiązujące w świecie rzeczywistym. Co z tego wyniknie?
Hania wcieli się w żonę Wojtka, dając mu okazję do wypowiedzenia tego wszystkiego, co chce. I przez chwilę będą nas zabawiać tą bajką a my przez moment uwierzymy. Dobry chwyt teatralny, wygrany przez aktorów przekonująco i pięknie.
No i jeszcze co chwilę będą puszczać stare kasety wideo z coraz bardziej niewyraźnym obrazem przeszłości, dawne zapomniane piosenki, kiedy było tak dobrze pod namiotem w górach, aż do momentu, kiedy zdarzy się coś wyłamującego ze znanego porządku rzeczy i rzeczywistość rozproszy zmyślenie. Wojtek przypomni sobie, że ma rodzinę, Hania inne rzeczy zostawione poza krajem i to co kuszące stanie się w jednej chwili niebezpieczne.
Radzikowska i Żurawski są mistrzami sytuacji granicznych, przejścia, między tamtym a obecnym. Tworzą piękne chwile zawieszenia, które natychmiast falsyfikują złudzenia, marzenia, przekształcając je w rozpaczliwe poczucie niespełnienia, ból istnienia. A w spełnieniu szybko okaże się, że nie ma dla nich dwojga miejsca. Co prawda Wojtek wyzna nieoczekiwanie „nie mam marzenia, w którym by ciebie nie było", ale to tylko rojenia dużego chłopca, co doskonale pokazał w swojej interpretacji postaci Michał Żurawski. Przecież widać na twarzy Hani, że w jej marzeniach dokonanych nie ma dla niego miejsca i trudno po latach mieć o to do kogokolwiek pretensje.
Nie wiem jak to się stało, że Bartosz Cwaliński i Stanisław Chludziński, nie mogąc przecież znać z doświadczenia właściwości relacji czterdziestolatków, bo sami są przed trzydziestką, opowiedzieli nam ciekawie i zajmująco tę historię. Skąd czerpali inspiracje i środki sceniczne, aby ci na widowni, pewnie starsi od bohaterów w to uwierzyli? Intuicja, pomoc aktorów, uważny ogląd świata i relacji międzyludzkich? A może pokora i otwarcie na uniwersalne egzystencjalne problemy? I to w wieku, gdy samemu nie można jeszcze wrócić do dawnego, bo ono zwyczajnie chwilowo nie istnieje. Cała ta opowieść, która nam się tak szczęśliwie zdarzyła tego wieczoru, tworzy coś na kształt kadru pamięci, wymyślonemu na potrzeby tego spektaklu. Nad sceną zresztą zawieszono tiulowy ekran, który nakrywa tę przestrzeń nostalgii, wspomnień, a nawet zapachów. W tym kadrze zdarzyć się może wiele, przez ten wąski przesmyk, szczelinę w istnieniu wkroczy nieokiełzany i bezładny żywioł zdarzeń, który przywoła wspomnienie, ale tylko na prawach nieustannej tymczasowości. I to, jak się wydaje, udało się tak ciekawie, mądrze, wzruszająco tu pokazać.
Dobrze wypadł na scenie pomysł, nazwijmy go umownie, obierania cebuli, ściągania kolejnych jej warstw. W mieszkaniu Hani podczas rozmowy, usunięto w ten sposób pokłady narosłych wspomnień, ale też zwykłych kłamstw i sekretów. Tam, gdzie „kiedyś mieszkał tata", pośród byle jakich mebli przykrytych folią, gdzie zna się każdy kąt i schowek, gdzie można znaleźć starą flaszkę samogonu, dokonał się finał pewnie ostatniego już spotkania. Stosy kaset wideo w pogniecionych pudłach, archiwum pamięci oglądane na starym telewizorze, nie pomogło w powrocie do przeszłości, przelaniu tamtego podobno szczęśliwego czasu na rozpaczliwe teraz. Co z tego, że z głośnika płyną dawne hity: Against All Odds Collinsa, Purple Rain Prince'a, czy słynne kiedyś Gumisie śpiewane przez genialnego Zauchę. Wszystko zostało utrwalone w przeszłości i już tego nie ma. Hania i Wojtek jakby zastygli na płowiejącej fotografii, a ona mówi zwyczajnie, boleśnie: to już było. Wobec tego wszystkiego spektakl Cwalińskiego i Chludzińskiego pokazuje istotę podjętych w nim zabiegów: teraźniejszość Hani i Wojtka stała się tylko bezsilną próbą kontynuowania przeszłości. Nic więcej się nie wydarzy, ale przecież z tego tylko powodu nie możemy kwestionować dążeń bohaterów, którym teraźniejszość, jak tylu podobnym, po prostu nie wyszła. A może teraz coś wyjdzie, gdy po spotkaniu każdy pójdzie w inną stronę. Podczas oglądania tej sztuki chyba nie zdawaliśmy sobie do końca sprawy jak ważne było dla nas wszystkich to spotkanie po latach.
Raz jeszcze powiedzmy, że nie byłoby to możliwe bez świetnych aktorów. Aktorów, którzy rozumieją każdy swój gest, słowo, spojrzenie. Tu nie ma się za czym schować. Nie da się nic udawać, pozorować. Każdy fałsz byłby od razu widoczny, ale fałszu i zgrzytu nie było. Była przejmująca prawda, jakaś czułość i rozpacz, którą na nas wylali przepraszając, że to robią. Pamiętaliśmy ich z filmu Strzępy Dzianowicz, ale to w Teatrze Śląskim, to już kilka pięter wyżej: wyczucie, zrozumienie, szczerość. Jak to w ogóle można przekonująco w jednej chwili pokazać?
Miło cię było zobaczyć to także przemyślana scenografia Aleksandry Grabowskiej, łącząca w kameralnej, pełnej zapachów przestrzeni realizm z abstrakcją, w takt dobrej muzyki Nikodema Dybińskiego. Tym wszystkim otoczeni zostali bohaterowie opowieści. Opowieści zakorzenionej w konkretnej rzeczywistości Kończyc, dzielnicy Zabrza. Jesteśmy na Śląsku, mamy śląski język i to może stanowi nieoczywiste połączenie przeszłości z teraźniejszością. Motyw lokalności nie jest bez znaczenia dla bohaterów, bo chyba oboje pragnęli od niej uciec, przepracować dawne sprawy, odnaleźć dystans, a może zrozumieć, co kiedyś tak naprawdę porzucili, zostawili za sobą.
Nadzieja zawsze usprawiedliwia, pokusa wspomnień zdaje się trwać wiecznie w ludziach. Hania i Wojtek mieli jednak szczęście. Udało im się na chwilę, mimo kosztów, wskrzesić to, co bezpowrotnie odeszło. Ważne, że mieli dla siebie tę chwilę i mieli siebie przez chwilę. Inni tego nie doświadczyli. Zdarzenie, które przeżyli dobiegło końca, nie ma już szans na powtórzenie. Jednak chce się wierzyć, że towarzyszyło mu spojrzenie w przyszłość, a zatem także oczekiwanie i nadzieja, że kiedyś spełnienie stanie się ponownie ich udziałem.