Grzegorzewski prowokował, rozbijał przyzwyczajenia, drażnił. Opór, jaki wzbudzały jego wizje, właściwie go cieszył; dopiero pod koniec życia zaczął nań reagować alergicznie. Ale to wszystko już za nami. Po śmierci artysta ogromnieje, w ostatniej próbie jego wytopów wióry odpadają, zostaje czysty kruszec - pisze Jacek Sieradzki.
Pójdę raz jeszcze na ostatni spektakl Jerzego Grzegorzewskiego w Teatrze Narodowym. Na szalony dyptyk. Jego pierwszą część wypełnia monolog pijanego artysty, napisany przez córkę reżysera: monolog słabeusza i mocarza, obsesjonata i kpiarza, natręta i causeura, którego wyzwolona z okowów trzeźwości wyobraźnia błądzi po horyzoncie, to zamazując kontury rzeczywistości, to wydobywając je w jaskrawych barwach, bełkotliwa i bezbłędnie trafna. A druga część nosi chmurny tytuł "Drugi powrót Odysa", ale jest teatralnym strzępkiem, a z "Powrotem Odysa" Wyspiańskiego łączą ją ledwie znaki i sygnały: obcość tułacza w odzyskanej Itace, wściekła chęć wystrzelania z łuków wszystkich intruzów, płaskich i nic nierozumiejących wyrobników życia, chaos i bezradność, samotność, pogodzenie z Charonem płynącym już przez Styks. Pójdę raz jeszcze, choć wzruszałem ramionami po premierze. Nazbyt ostentacyjny zdał mi się autorski egocentryzm, zmora