Miał dobrą, miękką twarz cichego władcy przybrzeżnych szuwarów, twarz wiecznie mokrego, mądrego skrzata, który w doskonale księżycowe noce, przez okulary w kształcie binokli Lucjana Rydla, patrzy na srebrny ścieg, bezszelestnie sunący przez środek spokojnej tafli wód nieobjętych - o Jerzym Grzegorzewskim pisze Paweł Głowacki.
Jak nikt, jak prawie nikt w nadwiślańskim teatrze, umiał na kanwie cudzych ciemnych opowieści wyszeptywać własne opowieści ciemne. Ci, co wiedzą, powiadają, że między nim a jego skroplonym demonem szmery szły całe życie. Inni dodają, że wielbił wilgotny cud Wenecji. Trzeba wierzyć. Tym i tym. Zanim odpłynął ostatecznie, pragnął w Narodowym Starym Teatrze wystawić "Krzesła" Eugene'a lonesco - bolesną, bo cierpko uśmiechniętą "Farsę tragiczną", opowieść o nieuchronności bełkotu tych żywych, którzy w momencie pychy próbują doczesnym narzeczem swym ogarnąć nieobjętą alchemię ciszy trupa. Próbują otulić cudze umieranie, bo próbują otulić własny lęk przed zdychaniem własnym. Już dziś próbują oswoić lodowatość sekundy kostnienia wszelkich słów. Żałosni, i biedni. Całkiem jak Mówca, który przybywa w finale "Krzeseł", przybywa, by wypowiedzieć istotę - a może tyle, co głuchoniemy mówiący o róży. Otwiera usta - i z trz