„Szczęśliwe dni” Samuela Becketta w reż. Antoniego Libery w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Magdalena Hierowska w Teatrze dla Wszystkich.
Chyba minęły już ich najlepsze lata i choć dla nich jest jeszcze szansa na szczęście już raczej nie chcą, aby wróciły. Ona na szczycie swojej samotności upaja się swoimi rytuałami kobiecości. On chowa się w cieniu walcząc z lękiem przed słońcem. Nie patrzą sobie w oczy, bo to zbyt nowoczesny sposób wyrażania uczuć, nie spoglądają wstecz i nie widzą przyszłości, choć wraca tęsknota za bliskością.
Inscenizacje dramatów Samuela Becketta należą do zadań niebywale skomplikowanych, zwłaszcza że teatr absurdu bywa materią o bardzo wielopłaszczyznowej semantyce. Liczy się każdy szczegół, a pominięcie nawet najmniejszego wątku może zrujnować cały koncept teatru na skraju iluzorycznych światów. Aby dobrze zrozumieć irlandzkiego dramaturga, prozaika, poetę i eseistę piszącego po angielsku i francusku, należy stać się częścią jego myśli, by odkryć to, co niezapisane w słowach. Dlatego Antoni Libera, znawca i tłumacz Samuela Becketa oraz reżyser dramatu „Szczęśliwe dni”, stworzył na scenie Teatru Dramatycznego dzieło wybitne i otworzył przestrzeń, w której spotkały się również dwie niepowtarzalne osobowości polskiego teatru.
Odtwórczynią głównej roli Winnie jest zjawiskowa Maja Komorowska i to dzięki niej ten spektakl trwale wpisał się w krajobraz sztuk doskonałych. Tłem tego nad wyraz przejmującego monologu jest Willie (Adam Ferency), sceniczny towarzysz życia i powiernik trosk kobiety zanurzonej w schemacie własnych myśli. Spotkali się na skraju rozważań o trwałości związku w rutynie życia pozwalającej odkryć szczęście w zwyczajnych sytuacjach. Winnie zatopiona do pasa w górze piachu, który jak powabna suknia przykrywa całą perspektywę myśli Willego aż do widnokręgu, rozpoczyna dzień od modlitwy. On unika jej opiekuńczego słowa chowając się w norze własnych słabości i wstydu. Mijają dni, godziny i lata, a góra piasku przysypuje Winnie do samej szyi. Jednakowoż ten stan nie pozbawia jej szczęścia i choć może już tylko oddychać Willie, jest przy niej gotowy poświęcić swoją bezpieczną samotnię, by towarzyszyć jej do ostatnich chwil, kiedy ziemia przykryje jej piersi.
Rola Mai Komorowskiej bez wątpienia jest arcydziełem sztuki aktorskiej, ale również należy zwrócić uwagę na to, że intrygująca scenografia Ewy Starowieyskiej wyzwoliła potencjały roli wybitnej aktorki. Umieszczona w centralnej części sceny na szczycie góry piasku, zasypana i unieruchomiona, ofiarowała treści subtelny kształt emocji, bez wyrazistego gestu.
W tym spektaklu pojęcie szczęścia nabiera zupełnie innego znaczenia. Nie jest euforycznym szaleństwem uniesień, lecz raczej subtelnym powidokiem stałości i zrozumienia. Bohaterów nie cieszy chwilowość, a raczej intryguje ich przesypujący się piasek klepsydry. Uczą się pokory wobec niezmienności dni, których w nieodległym czasie może zabraknąć, gdy nadarzy się czas ostatniego tchnienia.