Z górą dwadzieścia lat minęło od ostatniej warszawskiej inscenizacji "Peer Gynta". To było w 1970 roku, w reżyserii Macieja Prusa, nad sceną Teatru Ateneum ulatał Roman Wilhelmi. Bodaj pierwszy raz wtedy widziałem go na scenie. A do dziś brzmi mi w uszach każde słowo, każdy gest opowieści o pościgu na koźle za renem. Czemu przez lata nikt do "Peer Gynta" nie sięgał? Czemu nikt nie zainteresował się tą niesceniczną, romantyczną bajką o strzelcu niosącym radość, oczyszczającym siedlisko czarów z czarnoksiężników i złośliwych tworów, o wielkim łgarzu zmyślającym "niezliczone ciekawe historie". I czemu naraz dziś dwóch młodych ludzi, z dwóch stron świata, na dwóch warszawskich scenach równocześnie próbuje się z kozłem? Musi być coś takiego w powietrzu. Widać społeczna atmosfera nie chce już żelaznej konstrukcji, czytelnej aluzji, melodramatycznej pointy. Coś w nas domaga się lotu. Na scenie Teatru Nowego z "Peer Gyntem" próbuje s
Źródło:
Materiał nadesłany
Data:
06.03.1991