Każdy ma swoją idealną "Toskę". Dla jednych to niezrównana kreacja Marii Callas, dla innych przedstawienie w Warszawie z Teresą Żylis-Garą, najmłodsi preferują letnią transmisję z Rzymu. Na szczęście każdemu podoba się co innego i nie ustalono parametrów wzorcowej interpretacji. Prób jednak było tak wiele, że każda kolejna premiera narażona jest na niebezpieczeństwo porównań. I każdy dyrektor wie, że dzięki "Tosce" będzie miał komplet na widowni, ale po premierze zaczyna rozumieć, co to znaczy prowadzić teatr w dobie telewizji satelitarnej, wideo i kompaktów, dzięki którym widz obcuje ze sztuką operową w najlepszym wykonaniu.
Warszawska "Tosca" nie jest właściwie kolejną próbą, lecz przeniesieniem łódzkiej inscenizacji sprzed kilku lat wraz ze wszystkimi jej wadami i zaletami. Reżyser Klaus Wagner stara się żyć w zgodzie z tradycją, zachowując rzymskie realia akcji, ale chciałby odczytać operę na swój sposób. Wychodzi z tego rzadko spotykana w teatrze mieszanka sukcesów i porażek reżyserskich. Bardzo ciekawy jest na przykład pomysł ujęcia II aktu w dwóch planach - sali balowej i piwnic Pałacu Farnese. Przyjąwszy jednak taki punkt wyjścia Klaus Wagner musiał rozegrać najbardziej dramatyczne wydarzenia na niewielkiej przestrzeni, wykorzystując do granic absurdu jeden rekwizyt - łóżko, by za chwile błysnąć talentem inscenizacyjnym w scenie zabójstwa Scarpii. Początek III aktu robi wrażenie swym rozmachem, ale na największej scenie operowej świata Cavaradossiego rozstrzelano tym razem gdzieś w kącie. I tak oto toczy się całe przedstawienie oz