EN

29.04.2023, 10:31 Wersja do druku

Potęga miłości we włoskim stylu

„Orfeusz i Eurydyka" Christopha Wilibalda Glucka w reż.  Magdaleny Piekorz z Warszawskiej Opery Kameralnej na XXIX Bydgoskim Festiwalu Operowym. Pisze Anita Nowak.

fot. mat. teatru

Zgodnie z tendencjami włoskiego baroku, okrutny gracki mit o Orfeuszu  i Eurydyce w czasach gdy Christoph Willbald Gluck  tworzył swoją operę, musiał skończył się optymistycznie. Tragedie nie były w tym okresie mile widziane, więc przerabiano co się da na pogodnie.  Dopisywano bajkowe happy endy, tak, jak w tym przypadku uczynił to w swojej wiedeńskiej adaptacji włoskiej wersji językowej Hector Berlioz, podbijając nią sceny największych teatrów operowych świata.

Taką też wersję „Orfeusza i Eurydyki” zobaczyliśmy i usłyszeliśmy na XXIX Bydgoskim Festiwalu Operowym, przywiezioną przez zespół Warszawskiej Opery Kameralnej. Dzięki oprawie plastycznej Katarzyny Sobańskiej i Marcela Sławińskieg wizualnie oszołomiła ona publiczność nawiązaniem do antycznej estetyki, już od pierwszej sceny kojarząc się z marmurowymi rzeźbami dawnych pomników i bielą wysuszonego słońcem Południa kamiennego pejzażu wybrzeży Grecji. Posągowe sylwetki głównych bohaterów zasłaniały przylegające do nich postaci tancerzy, które po chwili powoli odrywały się od nich, by tańcem wyrażać emocje głównych bohaterów, przekazywane głosem przez śpiewaków, i wraz z nimi  a potem i całym zespołem baletowym opowiadać historię Orfeusza i Eurydyki. Ciekawy to zamysł reżyserski  Magdaleny Piekorz, wsparty oryginalną choreografią Jakuba Lewandowskiego.

Najciekawszym elementem tego spektaklu były brzmienia. I to zarówno wspaniałego głębokiego barytonu Artura Jandy jak i pięknego mocnego sopranu Joanny Radziszewskiej, a także znakomicie przygotowanego przez Krzysztofa Kusiel- Moroza Zespołu Wokalnego Warszawskiej Opery Kameralnej, bardzo poruszająco brzmiącego zwłaszcza w scenach chóralnych lamentów. A w scenie gdy Furie przepuszczają Orfeusza przez bramy piekielne co wrażliwsi widzowie mogą odczuwać dreszcze.

Ale najwspanialej prezentował się tego wieczoru dyrygent Stefan Plewniak. Chwilami wydawało się, że wręcz wyrywał dłońmi z orkiestronu dźwięki, raz wyszarpując  z jego głębi najsilniejsze akordy, to znowu łagodnie gładziąc liryczne  wibracje, albo budząc batutą usytuowane po bokach proscenium grupy barokowych instrumentów dawnych.

fot. mat. teatru

Źródło:

Materiał nadesłany

Autor:

Anita Nowak