W 1996 roku upadła ostatnia kopalnia. Górnicy otrzymali odprawy i zaczynali nowe życie. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych co trzeci mieszkaniec był bez pracy. Wałbrzych musiał wyprzeć się siebie, ale nie wiedział jeszcze, czym ma być w przyszłości. Na tym trudnym zakręcie spotkał teatr, który stał się akuszerem tożsamościowego resetu miasta - o Teatrze im. Szaniawskiego pisze Jolanta Kowalska w miesięczniku Dialog.
Przez dzieje wałbrzyskiej sceny minionych dwóch dekad prowadzą mnie obrazy. Nie tytuły głośnych spektakli, nie nazwiska reżyserskie i nie kalendarium odmierzane interwałami kolejnych kadencji dyrektorskich, ale właśnie obrazy, zawsze jakoś wpisane w miasto. Nie można wziąć go w nawias, siedząc w fotelu na widowni. Surowa uroda i dostrzegalny do niedawna szary koloryt zdetronizowanej górniczej metropolii przesycają dekadencką melancholią wszystkie sceniczne fantazje. Brukowane ulice, robotnicze domy z czerwonej cegły i wyszczerbione mury pofabrycznych ruin pną się ku górze, aż pod sam teatr. Dziś ten pejzaż, ujęty w elegancką ramę kolumnady plenerowego amfiteatru, został jakoś oswojony, odsunięty na dystans przez estetyczny nawias, ale dawniej trwał w bezpośredniej bliskości, fascynujący pięknem rozpadu, nostalgiczny, trochę dziki. Może dlatego trudno myśleć o teatrze wałbrzyskim w kategoriach eksterytorialnej wyspy sztuki. Teatr i miasto patr