Wprowadzając na scenę swoje energetyczne, radykalne, a niekiedy także przerażające chóry, polska reżyserka Marta Górnicka nadaje wstrząsającą formę oburzeniu i buntowi - pisze Renate Klett w Theater der Zeit.
Widząc na scenie chór, mamy różne skojarzenia: przychodzą nam na myśl greckie tragedie, dramaty ekspresjonistyczne, teatr agitacyjno-propagandowy w przedwojennych Niemczech (w rodzaju Blaue Blusen, Rote Fackeln i innych) - no i oczywiście inscenizacje Einara Schleefa. Prace Marty Górnickiej czerpią po trochu z wszystkich tych zjawisk - jej chóry są zatem głosem ludu, podają propozycję rozwiązania problemu albo przedstawiają komentarz autorki - ale jednocześnie wszystkim się od nich różnią. Niezwyczajne jest już to, że teatralnym chórem kieruje kobieta i że robi to inaczej niż mężczyźni: miękkimi płynnymi gestami, z elokwentną werwą i zapamiętałym poddaniem się językowi i rytmowi tekstu. Za jej sprawą chwieje się kolejna męska twierdza w dziedzinie kultury - po dyrygentach orkiestr przyszła kolej także na kierowników chórów. Górnicka jest jednak również reżyserką, wokalistką oraz pisarką, a także właśnie wynalazczynią zupełnie no