Z pięknej powieści wyrodził się tylko kikut spektaklu. Nic dziwnego, że do takiej realizacji nikt przyznać się nie chce. Sukces ma wielu ojców, a porażka reżyserię zespołową - o "Portrecie Doriana Graya" w reż. zespołowej w Teatrze Wybrzeże pisze Łukasz Rudziński z Nowej Siły Krytycznej.
Wybrzeże to teatr pełen niespodzianek. A to prapremiera okazuje się premierą ledwie. A to znikają aktorzy z obsady przedstawień (bez względu na stan przygotowań i czas pozostały do premiery). Nieważne też, kto zaczyna przygotowywać spektakl i, jak się okazało w przypadku ostatniej realizacji, nieważne, kto go kończy. Przeważnie efekt jest taki sam - daleki od ideału, dyplomatycznie rzecz ujmując. "Portret Doriana Graya" doskonale wpisuje się w czarny PR, konsekwentnie uskuteczniany przez władze Teatru Wybrzeże w tym sezonie. Jak wygląda bezpański Dorian Gray? Nijako. W tym rzecz. Metaforą przedstawienia jest jego scenografia, a właściwie jej brak - to pusta matowo blaszana przestrzeń, pozbawiona jakichkolwiek kolorów (te zapewnia jedynie gra świateł - np. czerwień w przypadku scen aktów seksualnych). Nie ma na niej nic poza paroma metalowymi krzesłami pozostawionymi gdzieś w kącie. Co jakiś czas któryś z aktorów wpycha na scenę tak samo bezpłc